Mocarstwo moralne do reparacji nie poczuwa się

1 września, w dniu symbolicznym, na Zamku Królewskim w Warszawie (który Niemcy spalili doszczętnie po upadku Powstania Warszawskiego) rządzący w Polsce konserwatywny rząd zaprezentował raport o stratach wojennych, jakich Polska doznała w skutek napaści Niemiec w 1939 roku i dalszej pięcioletniej okupacji państwa. Profesjonalnie przygotowany dokument przez naukowców, ekspertów i rzeczoznawców bilans reparacji za straty materialne i niematerialne wylicza na łączną kwotę 1 biliona 532 miliardów dolarów.

Suma owszem robi wrażenie, ale jest adekwatna do zadanych Polsce przez niemieckich okupantów strat, które – w odróżnieniu od dziesiątek innych napadniętych i złupionych przez Niemców państw – Polsce nigdy przez agresora nie zostały zrekompensowane. „Polska, największa ofiara II wojny światowej, znajdowała się poza mechanizmem zadośćuczynienia” – tłumaczy paradoksalną sytuację polski premier Mateusz Morawiecki i tym samym uzasadnia potrzebę raportu. Dodaje przy tym, że chodzi „o absolutne fundamenty ludzkiej cywilizacji”, które domagają się, by za wyrządzone zło zadośćuczynić. Taka jest logika ludzkich relacji, zasada współistnienia narodów. I choć „nie w mojej mocy wybaczać w imieniu tych, których zdradzono o świcie”, cytuje Herberta premier, to jednak obowiązkiem polskiego rządu (wyjaśnia) jest doprowadzenie do sytuacji, w której polsko-niemieckie pojednanie będzie budowane na dobrych fundamentach. Czyli na prawdzie i wyrównaniu krzywd. Lider obozu rządzącego Jarosław Kaczyński nie ma złudzeń, że kwestia reparacji zostanie szybko i polubownie załatwiona. Jest świadom, że „o takie sprawy trzeba walczyć przez wiele lat”. Ale polski rząd miał obowiązek to zrobić, bo niesprawiedliwość nie może triumfować. Podżegacze wojenni nie mogą być bezkarni.

Niemcy – rzecz jasna – mają inne zdanie. „Mocarstwo moralne”, do jakiego statusu w Europie aspirują, uważa, że „sprawa reparacji jest zamknięta”. Dlaczego zamknięta? Nie dlatego, że Niemcy się rozliczyli za zbrodnie, zapłacili dług moralny, tylko dlatego, że... Polska sama reparacji się zrzekła, motywuje swą postawę Berlin. Jeszcze w roku 1953 w dniu 23 sierpnia rząd polski swym oświadczeniem zakomunikował, że rezygnuje z reparacji od Niemiec, podaje na dowód swych racji rząd Olafa Scholza.

Racje, jakie wysuwa, są jednak tak chwiejne, jak zbutwiała chata wuja Toma. Lada dmuchnięcie wietrzyku może je zmieść. Bo, po pierwsze, „moralny” rząd Republiki Federalnej powołuje się na decyzję polskiego rządu, jaki Polsce był narzucony przez Stalina. Komuniści w demokratycznych wyborach nigdy by władzy nad Wisłą nie zdobyli. To wojna rozpętana przez Hitlera i Stalina była bezpośrednim skutkiem wewnętrznej okupacji Polski przez polskich komunistów, więc powoływać się na ich decyzje (wymuszone przez ZSRR na dodatek) jest co najmniej amoralne dla moralistów z Berlina. Ponadto (to już po drugie) nawet od strony stricte prawnej jednostronne zrzeczenie się reparacji nie miało mocy jurydycznej, gdyż było podjęte w sprzeczności z obowiązującą wówczas w PRL Konstytucją z lipca 1952 roku. Ówczesna Konstytucja sprawy ratyfikacji i wypowiadania umów międzynarodowych zastrzegała bowiem do gestii kompetencji Rady Państwa, a nie Rady Ministrów. Wreszcie dokument przewidywał zrzeczenie się reparacji tylko od Niemieckiej Republiki Demokratycznej, a nie od RFN i na dodatek nigdy nie został zarejestrowany przy ONZ, czego z kolei wymaga międzynarodowe prawo. Polscy komuniści, polityczni analfabeci, wolę Stalina po prostu spełnili nieskutecznie prawnie.

Ale gdyby nawet te bierutowskie zrzeczenie się potraktować na chwilę poważnie, to chyba Niemcy, mocarstwo jakby nie było moralne, musieliby ten wymuszony akt prawny potraktować jako niebyły. Rozumiejąc jak bezprzykładne były ich zbrodnie (wymordowali ok. 6 mln polskich obywateli – najwięcej w procentowym stosunku do ogółu mieszkańców wśród wszystkich narodów), grabieże, barbarzyńskie niszczenie miast, infrastruktury, dóbr kultury, zabytków, prywatnego mienia Polaków, musieliby wykrzesać w sobie iskrę moralnego przymusu, wzywającą ich sumienie do zapłaty za niepowetowane straty.

Nic z tych rzeczy. Niemcy są aż nadprzeciętnie moralni, owszem, ale tylko gdy chodzi o moralną odpowiedzialność właśnie. Do odpowiedzialności bardziej konkretnej, materialnej nie poczuwają się. Razem z polską targowicką opozycją zapisali się do „klubu wiesiołych i nachodcziwych”. Czyli spryciarzy i kanciarzy, którzy wszystko potrafią zdewaluować i wyśmiać, jak w słynnym rosyjskim studenckim show. Przyznając „moralną odpowiedzialność” równocześnie wynajdują setki powodów, by nie płacić. A więc sami nie chcieli naszych pieniędzy, bo się zrzekli. A ponadto, jeżeli moralnie się poczuwamy, to nie znaczy, że mamy płacić za zbrodnie naszych dziadów. My przecież Polski nie napadliśmy, ani jej nie ograbiliśmy, samouspokajają się. Ale chyba spadki po dziadach, za których bestialstwa płacić nie chcą, przyjęli? Nicht wahr? Skoro tak wypierają się swych dziadów, to może też wyprą się również ich domów, kamienic, fabryk i innego mienia? Byłoby konsekwentnie i sprawiedliwie...

Inni z kolei rżną głupa i powiadają, że już zapłacone. Dla polskich łagierników, ofiar eksperymentów medycznych ect. Całych 600 mln marek. Zaiste prawda. Polskie ofiary wojny tyle otrzymały. Jednak nawet pobieżna kwerenda w odpowiednich dokumentach archiwów nadreńskich wykaże, że niemieckie ofiary NSDAP też zostały zadośćuczynione przez rząd Bundesrepublik. Zadośćuczynione sumą 89 mld euro. Czyli innymi słowy Berlin największe reparacje wypłacił sam sobie, własnym obywatelom. Dla porównania wszystkie inne nacje w ramach rekompensat otrzymały 65 mld euro. Może stało się tak, bo Niemcy po prostu dbają o swój interes, a w Polsce mają targowicką opozycję, która również – jak trzeba – dba o niemiecki, nie polski pożytek.

W przypadku reparacji nadwiślańskie targowiczanie suflują niemieckiemu mocodawcy, że rząd ich kraju tylko uprawia kampanię przedwyborczą, żądając od Berlina zadośćuczynienia za zbrodnie wojenne. Bo i tak wie, że niczego nie otrzyma, więc tylko musztruje reparacjami wyborców, uspakajają swych mentorów. Inni straszą, że skoro rządzący domagają się reparacji, znaczy podważają mir sąsiedzki z Niemcami – traktaty, które nam gwarantują granicę na Odrze i Nysie. Jeden z polityków obozu targowickiego tak się starał być wazeliniarzem Berlina (o pośle Kierwińskim mowa), że w ferworze obrony interesów mocodawcy rzekł nawet, iż Polska żądając reparacji za II wojnę światową chce „ograbić” Niemców z ich pieniędzy. Żądanie od zbira, by zwrócił nagrabione, jest ograbianiem zbira, według posła Platformy Obywatelskiej. Oryginalne!

Wiernopoddaństwo zaćmiło posłowi umysł. Redaktor Małgorzata Wołczek, bezsilna wobec takich postaw polskich polityków, którzy dbają w swym kraju zamieszkania o interes niemiecki, mogła tylko wyśmiać podobnych grandziarzy. Zacytowała słowa ze słuchowiska, w którym pada namiętne wyznanie: „Kocham pana, panie Sułku”. Na co padła odpowiedź: „Cicho bądź, cholera jasna”. Dalej, już na poważnie napisał, że namiętny stosunek polskiego salonu liberalno-lewicowego zostaje nieodwzajemniony przez pana Sułka, czyli w tym przypadku Niemców.

Gardzą wazeliniarzami...

Tadeusz Andrzejewski
radny rejonu wileńskiego

<<<Wstecz