A dziewuchy swoje…

„Obserwując tendencje demograficzne na Litwie powinniśmy bardzo się zaniepokoić” – powiedział na niedawnej konferencji w Wilnie profesor Uniwersytetu Witolda Wielkiego oraz pracownik naukowy Instytutu Badań Demograficznych im. Maksa Planka w Niemczech Domantas Jasilionis. Zdaniem naukowca, Litwa stoi obecnie na krawędzi katastrofy demograficznej.

Profesor przedstawił twarde dane statystyczne, które nie pozwalają na optymizm ani w czasie teraźniejszym, ani na przyszłość. Mówca przypomniał, że symboliczna granica 3 mln, jeżeli chodzi o liczbę ludności w naszym kraju, została „przebita” jeszcze w roku 2012. Wtedy piosenkarz estradowy Marionas Mikutavičius śpiewał, że jest nas „tik 3 milijonai”. Obecnie piosenka jest już tylko historią. Historią nieaktualną, bo kolejnym rządom w naszym kraju nie udało się zejść z równi pochyłej, spychającej Litwę w demograficzną przepaść.

Dramatyczny spadek ludności, jak akcentował Jasilionis, spowodowały dwa czynniki: ujemny przyrost naturalny, utrzymujący się na Litwie od początku lat 90. oraz migracja. Tymczasem, to właśnie ubytki w przyroście naturalnym powodują, że spada liczba kobiet w wieku rozrodczym, co jest decydującym czynnikiem, który koduje niejako obecną i przyszłą strukturę naszego społeczeństwa, argumentuje demograf. Już teraz mamy ogromny problem z tym zjawiskiem. Wystarczy powiedzieć, że w roku 2021 urodziło się nam tylko 23 tysiące dzieci, co oznacza, że po 18 latach na studia, na rynek pracy uda się tylko tak skromna liczba młodych ludzi. Oznacza to również, rzecz jasna, że liczba kobiet w wieku rozrodczym będzie też dramatycznie mała. Urodzi się nam jeszcze mniej dzieci.

Ratunkiem potencjalnie mogłaby być migracja, czyli sprowadzanie na Litwę młodych ludzi z innych krajów. Ale profesor ostrzega, że to nie jest panaceum na problemy demograficzne Litwinów. Migranci przybywający z sąsiednich krajów też nie są skłonni do posiadania większej liczby potomstwa (o migrantach skłonnych do tego z krajów azjatyckich i afrykańskich profesor milczy, bo taki scenariusz ratowania demografii na Litwie nikomu nie wydaje się dziś akceptowalny), a ponad to przejmą oni szybko nasze wzorce kulturowe i rodzinne, więc na nich też nie możemy liczyć, uważa Jasilionis. Sytuacja jest więc, delikatnie mówiąc, katastrofalna. A i na przyszłość – tak do roku 2050 – rysuje się jeszcze, delikatniej rzecz ujmując, znacznie bardziej hiobowo, przewiduje naukowiec. Przewiduje, bo tak mu mówią liczby. A są one takie, że za niespełna 30 lat będzie nas na Litwie ledwie nieco ponad 2 miliony (2,1 mln). Co oznacza nie tylko dramatyczny spadek liczby ludności, ale też to, że staniemy się społeczeństwem zestarzałym. Liczba osób w wieku produkcyjnym będzie mniejsza od liczby seniorów z całą konsekwencją tego faktu dla litewskiej gospodarki. Profesor szacuje, że Litwinów w wieku produkcyjnym w roku 2050 będzie zaledwie 600 tysięcy, z nich kobiet – 385 tysięcy.

Nie pozwala to nawet marzyć o „ładnej” liczbie 4,5 miliona mieszkańców, którą chcielibyśmy mieć. „Możemy chcieć jakościowo 4,5 miliona – to bardzo ładna liczba, ale realność jest taka (...), jaką dyktują konkretne liczby”, prognozuje ponurą przyszłość demograficzną dla Litwy naukowiec. Słowem, jest beznadziejnie i ma być jeszcze bardziej to samo. Kurs na wymieranie będzie utrzymany, co uparcie potwierdzają dane statystyczne. A że przyczyny takiego stanu rzeczy też są znane, o czym cytowaliśmy za profesorem powyżej, więc pozostaje zadać tylko pytanie: skąd ta indolencja? Dlaczego po II wojnie światowej, gdy ubytki w ludności w każdym europejskim kraju dotkniętym wojną były ogromne, kryzys demograficzny udało się stosunkowo szybko pokonać. W wielu krajach już po kilku powojennych dekadach liczba ludności powróciła do stanu sprzed wojny. Stało się tak, mimo że powojenne warunki materialne dla egzystencji rodzin były nieporównywalne nawet do najbardziej kryzysowych warunków czasów dzisiejszych.

Może stało się tak dlatego, że wtedy jeszcze wszyscy wiedzieli, co to jest rodzina. Wiedzieli o istnieniu mamy i taty. I nikt nie słyszał, ba, nikomu nawet w głowie nie powstała myśl, że ludzkość w ciągu tysiącleci swego istnienia nie potrafiła ułożyć definicji rodziny, o czym przekonuje dzisiaj litewski poseł konserwatysta, założyciel portalu bernardinai.lt Andrius Navickas. Dzieci się rodziły w rodzinach może też dlatego, że wtedy nikt nie uważał ich, gdy były jeszcze w łonie matki, za chorobę, jak dzisiaj suponują to feministki. To one przecież wprowadziły do nowomowy, ale też i do oficjalnych dokumentów organizacji międzynarodowych nowe pojęcie „zdrowia reprodukcyjnego kobiet”. To pojęcie sugeruje, że kobieta w ciąży jest w stanie choroby. Swój stan, swe „zdrowie reprodukcyjne” może naprawić na dwa sposoby. Może swą „chorobę” leczyć, czyli dziecko nienarodzone usunąć, jak – nie przemierzając – niechciany wyrostek robaczkowy, albo w najgorszym przypadku to dziecko urodzić. Tak suflują nam feministki. Takie jest ich pojęcie o macierzyństwie, taki jest ich „szacunek” do życia innego człowieka. A jak ktoś im zaoponuje, przedstawi dane naukowe, zdjęcia nienarodzonego w łonie matki, z tym nie dyskutują. Tego nienawistnie hejtują. Taki mają zwyczaj. Litewski Sejm po wywalczeniu niepodległości ogłosił, że do roku 2000 odmieni wszystkie ustawy, które zostały przyjęte na Litwie, od kiedy ta była przemocą wcielona do ZSRR. Tak też zrobił za jednym, co prawda, wyjątkiem. Nie odmienił sowieckiej ustawy, która w Litewskiej SRR zalegalizowała usuwanie ciąży. Tej ustawy, reliktu sowieckiej moralności, litewscy posłowie nie tknęli do dzisiaj.

O mentalności feministek, które narzucają nam wszystkim swe poglądy na życie, można dużo się dowiedzieć, czytając ich korespondencję w Internecie chociażby. Bardzo ciekawa pojawiła się ostatnio na facebookowym koncie polskich feministek „Dziewuchy dziewuchom”. Akurat w Dniu Matki, które to święto nad Wisłą było obchodzone w zeszłym tygodniu, dziewuchy napisały, że „jest to święto przedziwne”. Co najmniej kontrowersyjne, bo skazuje na smutek, wyobcowanie, zmarginalizowanie i – rzecz oczywista – wykluczenie całej rzeszy nie-matek, jako „bezdzietnic”, „córki zmarłych matek i matki zmarłych dzieci”. Wszystkie one muszą w tym dniu odczuwać żal, użalają się nad losem nie-matek feministki, które – nawiasem mówiąc – nie-matkość propagują, jak tylko mogą, na co dzień. Na przykład, domagając się prawa usuwania ciąży na życzenie aż do czasu narodzenia dziecka. I oczywiście, takie nie-matki w Dniu Matki muszą się czuć niekomfortowo, więc święto to jest w oczach dziewuch opresyjne, jak uśmiech dziecka z wadą zespołu Downa jest opresyjny dla tych kobiet, które z powodu tej właśnie choroby zabiły swe potomstwo jeszcze będące w ich łonie. We Francji więc przyjęto prawo, by zabronić takie zdjęcia, aby nie psuły nastroju francuskim nie-matkom.

Nie dziwi więc, że feministkom Dzień Matki jest świętem koszmarnym, bo pokazuje im nieświadomie, że są po prostu smutnymi więźniarkami swych własnych urojeń i frustracji, które chciałyby narzucić otaczającym. Chciałyby, by i społeczeństwo uznało, że macierzyństwo – to tylko udręka, brak perspektyw życiowych, zawodowych, no i z grubsza średniowiecze, jakim to słowem dziewuchy napiętnowują każdego, kto śmie z nimi się nie zgodzić, jako największą obelgą.

One są za to postępowe, nowoczesne, europejskie, trendy, a profesor Jasilionis tylko przynudza z tą swoją dzietnością, demografią i katastroficznymi wizjami.

Tadeusz Andrzejewski
radny rejonu wileńskiego

<<<Wstecz