„Hojna” propozycja Unii dla wojennych uchodźców

„Rzeczpospolita” ujawniła, że premier Mateusz Morawiecki jeszcze w połowie kwietnia wysłał list do szefowej Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen, w którym wystąpił o środki z kasy unijnej na rzecz ukraińskich uchodźców wojennych.

Szef rządu Polski, która przyjęła już blisko 3 miliony uciekających przed wojną Ukraińców, koszty utrzymania uchodźców oszacował na 11 mld euro. Podpowiedział też w piśmie, skąd KE pieniądze mogłaby ewentualnie wziąć. Źródłem mogłyby być skonfiskowane majątki rosyjskich oligarchów wspierających wojnę Putina. Von der Leyen jak na razie na pismo nie odpowiedziała. Również dziennikarzom „Rz” nie udało się nic, gdy starali się pozyskać jakikolwiek oficjalny komentarz w tej sprawie.

Ale póki szefowa KE „mądrze milczy”, padają ekstrawaganckie propozycje z jej otoczenia. Po 60 dniach wojny na Ukrainie subtelnie przez Berlin kontrolowana Bruksela zasugerowała, by Polska wzięła pieniądze na uchodźców z niewykorzystanych jeszcze funduszy przyznanych Warszawie na politykę spójności na lata 2014-2020. Innymi słowy Bruksela chce po prostu poprzekładać pieniądze z jednej szuflady do innej. To, co już kiedyś przyznała Polsce na spójność, teraz chce przyznać jeszcze raz to samo tylko na inny cel. Na uchodźców właśnie. I uważa, że będzie kwita. Sprawa załatwiona z wynikiem zerowym, jeżeli chodzi o dodatkowe pieniądze na potrzeby milionów potrzebujących Ukraińców.

No, może nie całkiem okrągłe zero, tylko jakieś tam 40 zł na jednego Ukraińca za jeden dzień pobytu w Polsce. Propozycja zaiste „hojna”, „utrzęsiona” i „natłoczona”. Ma pochodzić z programu ReactEU, który pierwotnie był przeznaczony na zwalczanie skutków pandemii. Polsce po tak „natłoczonych” i „utrzęsionych” taryfach miałoby przypaść ostatecznie 2,5 mld złotych, czyli gdzieś około 500 mln euro. Czyli „mniej niż kropla w morzu”, jak propozycję podsumował polski minister funduszy i polityki regionalnej Grzegorz Puda.

Tymczasem warto przypomnieć, że gdy w roku 2015 Europę dopadł pierwszy kryzys uchodźczy, czy bardziej poprawnie rzecz ujmując – migracyjny, to wtedy Komisja Europejska na pomoc Grecji w utrzymaniu migrantów przyznała 4 mld euro, Turcji zaś na ten sam cel aż 8 mld euro. Miliardów, dodajmy, celowych, nie zabranych temu krajowi z innych programów. Pamiętajmy też, że wówczas te miliardy pomocy płynęły z Brukseli na mniej niż połowę tych uchodźców, które obecnie goszczą na terenie Polski. Wtedy Europa zachłysnęła się nieco ponad milionem migrantów, których przetrzymywała w obozach. Dziś Polska gości dwa razy tyle sama. I nie w obozach, tylko w domach swych ofiarnych obywateli. Wtedy problem próbowano rozwiązać metodą administracyjnej relokacji migrantów po całym kontynencie, grożąc opornym państwom karami w wysokości 250 tysięcy euro za każdego nie przyjętego migranta. Holenderski komisarz Frans Timmermans był autorem tych gróźb. Obecnie wrażliwość komisarza Timmermansa i generalnie subtelnie sterowanej przez Berlin Brukselki jakoś radykalnie uległa przytępieniu. Jak już zdążyliśmy napisać, dziś za miliony uchodźców wojennych z Ukrainy Komisja Europejska proponuje krajom ich przyjmującym nie po 250 tysięcy na łebka tylko po 40 euro. Albo remanent w szufladach, polegający na przyznaniu samym sobie środków unijnych, które już były przyznane wcześniej dla kraju przez KE na inne cele. Absurdalnie proste załatwienie problemu, trzeba przyznać.

Patryk Jaki, eurodeputowany Prawa i Sprawiedliwości, nazwał takie zachowanie praworządnej nad wszelkie standardy Unii „wręcz legendarną hipokryzją”. Mówił tak z trybuny Europarlamentu do zakłamanych kolegów z krajów, którym słusznie kiedyś nadano przydomek „grupy skąpców”: „Przyjedzie mi tutaj holenderski poseł i będzie opowiadał: „natychmiast przyjąć więcej uchodźców!”. Ale do Polski nie do Holandii, bo my w Holandii będziemy swoje pieniążki wydawali na ekskluzywne życie, a Polacy, biedniejsi, niech płacą na uchodźców”. Mowa jego była przykrą do słuchania dla adresatów z Kraju Tulipanów, dlatego odwracali zawstydzeni twarze. Niemcy też nerwowo szurgali butami.

Bo Niemcy, którzy sami sobie wypisali już patent na przywódczą rolę w Unii Europejskiej, jaką chcieli sprawować dzięki kontroli energetycznych resursów w Europie, dziś czują, że plan ich radykalnie nie wypalił. Rola współczesnego Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego prześlizga się im mimo nosa, wraz z zakręcaniem kurków w rurach Nord Streamu. Monopol na redystrybucję rosyjskiego gazu raczej nie wypali i Niemcy czują się z tego powodu „schrecklich”. Niewypowiedzianie źle. Czują się oszukani przez Putina, jak jeden po drugim zapewniają niemieccy politycy ze świecznika. W obliczu nieprzewidzianej przez nich wojny na Ukrainie plączą się w coraz bardziej piramidalnych kłamstwach i kompromitują się w stylu zaiste orwellowskim. Dość powiedzieć, że sami Niemcy mają dość kłamstw swych elit i zaczynają żądać od polityków odpowiedzialności za liczne polityczne korupcje, którym chętnie ulegali za kremlowskie pieniądze. Ba, rozliczenia żądają już nie tylko oni czy sąsiedzi z Europy Środkowej, ale nawet ci polityczni wasale, którzy uważali niemieckie rządy za „błogosławieństwo” i dla Niemiec, i dla „ganz öropa”.

Teraz Niemcy obłudnie biją się w piersi, jak to oni nic nie podejrzewali, że tak gospodarz Kremla ich okrutnie nie posłucha i zacznie wojnę. Ale i tak w tym swym nieutulonym żalu pamiętają jednak, komu w Europie przypisana została rola chłopca do bicia. O Polskę, rzecz jasna, chodzi. Ją próbują subtelnie „zagłodzić” via Bruksela, stąd też bierze się ten brak środków na uchodźców.

Ale to nie wszystko. Niemieckie media posuwają się wręcz do knajackich oskarżeń pod adresem Warszawy, jak to zrobił ostatnio „Der Spiegel”, tygodnik, jakby nie było, opinii, a nie gazeta dla wariatów. Pojawił się w tygodniku tekst autorstwa Constantina Seibta, w którym autor postanowił przeprowadzić autorską analizę stanu Europy i świata w związku z wojną na Ukrainie. Analiza Seibta wykazała mu, że Polska jest „krajem faszystowskim”. Tak, tak jakby ktoś jeszcze nie wiedział. Zacytujmy analityka niemieckiego pisma, by nie było wątpliwości. „Inwazja na Ukrainę nagle pokazała jasno: faszyzm powrócił”. Powrócił nie okazjonalnie i wybiórczo, tylko globalnie. „Wszędzie”, jak zapewnia Seibt. Po chwili zaś precyzuje te swoje „wszędzie” pisząc, że „rządy autorytarne występują nie tylko w Rosji. Są w Chinach i w Pakistanie, Brazylii i Boliwii, w Iranie i Arabii Saudyjskiej, Indiach i Korei Północnej, Syrii i Egipcie – a także na Węgrzech, w Serbii i w Polsce, w środku Unii Europejskiej”. Czyli „Der Spiegel”, niemiecki tygodnik opinii nie dla idiotów, chce przekonać swych czytelników, że faszystowskie autorytarne reżimy są również m. in. w Polsce i na Węgrzech. W tym ostatnim kraju – przypomnijmy – premier Viktor Orban po raz czwarty z rzędu w demokratycznych wyborach na głowę zmiótł tamtejszą opozycję. W Polsce zaś podobne demokratyczne, przez nikogo nie kwestionowane, wybory odbyły się kilka lat wcześniej, gdzie Prawo i Sprawiedliwość potwierdziło swój mandat rządzenia u wyborców. Ale dla Seibta, który – należy domniemywać – idiotą nie jest, Polska i Węgry – to to samo, co np. Korea Północna czy krwawy kremlowski reżim.

Jeżeli zdaniem „Spiegla”, do Polski „powrócił faszyzm”, którego nad Wisłą nigdy nie było, to do czego wtedy powracają Niemcy (ojczyzna nazizmu), stawiając tak absurdalne tezy. Pytanie jest zasadne. Bo chciałoby się wiedzieć w końcu, z kim mamy do czynienia, gdy idzie o najważniejszy unijny kraj, który na domiar ma w zwyczaju „głodzić” finansowo swych sąsiadów.

Tadeusz Andrzejewski
radny rejonu wileńskiego

<<<Wstecz