Albo Macron, albo koniec Europy?

Po podliczeniu wszystkich głosów w pierwszej turze wyborów prezydenckich we Francji przewaga urzędującego prezydenta Emmanuela Macrona nad liderką Zjednoczenia Narodowego Marine Le Pen stopniała do nieco ponad 4 proc. Wynik 27,8 proc. do 23,1 proc. nie pozwala Macronowi spać spokojnie przed turą drugą, w której czeka go ciężka przeprawa, jeżeli chce obronić swą reelekcję.

Dynamika końcówki kampanii wyborczej pokazywała, że przewaga Macrona kurczy się i nie wiadomo było, czy uda mu się dowieźć do głosowania swą nieznaczną przewagę nad najgroźniejszą konkurentką, która zaczynała mu deptać po piętach. Salon liberalny odetchnął z ulgą, gdy pierwsze wstępne wyniki wyborów pierwszej tury dawały jego pupilkowi przewagę nad kandydatką „skrajnej” prawicy w wysokości 5 proc. Jednak w miarę napływania bardziej dokładnych danych potwierdziła się tendencja kurczenia się przewagi. Taka dynamika nie jest dobrym prognostykiem dla Macrona. Nie może on marzyć o scenariuszu sprzed 5 lat, gdy w II turze niemal spacerkiem pokonał tą samą Le Pen, przed którą dziś „francuski kogucik”, jak Macrona nazwał redaktor Rafał Ziemkiewicz, ma duży respekt.

Oczywiście, w razie porażki Macrona, liberalny establishment w Europie wieszczy niechybny koniec Europy, a dokładnie Unii Europejskiej. W wieczór powyborczy w tej materii jednozgodni byli i redaktor Jędrzej Bielecki z liberalnej „Rzeczpospolitej”, i Bartosz Węglarczyk, redaktor naczelny liberalnego Onetu. Dla nich potencjalna wygrana przedstawicielki „skrajnej” prawicy, to koniec historii przynajmniej na miarę tej wieszczonej przez Fukuyamę. UE się skończy, bo koń trojański, jakim widzi im się Le Pen, rozsadzi Unię od środka.

Sądzę, że są to lęki przesadne, które świadczą nie o rzeczywistym zagrożeniu, tylko o stanie ducha liberalnych elit, które chciałyby demokracji bezalternatywnej. Jeżeli już mówimy o końcu Unii, to należałoby doprecyzować, że chodzi o jej federacyjny projekt. Eurokołchoz, innymi słowy, w którym priedsiedatielami widzieliby siebie przywódcy Niemiec i Francji, tej macronowej oczywiście. Tymczasem koniec takiego projektu, to coś najlepszego, co mogłoby spotkać Europejczyków. Jak trafnie zauważa Tomasz Gabiś z krakowskiego dwumiesięcznika „Arcana”, „u każdego trzeźwego obserwatora lęk musi budzić ewolucja Unii w kierunku federacji, niemieckiej strefy wpływów (w przypadku Europy Środkowej) i biurokratycznego monstrum”. Jak ogromne jest to „monstrum” niech zaświadczy unijny dziennik urzędowy z roku 2005, który ważył – uwaga! – ponad tonę. „Tyle co młody nosorożec”, żartobliwie zauważył redaktor. Potem jeszcze dodał, że ten „nosorożec”, czyli biurokracja, czerpie wzorce z „jakobinizmu lub sowieckiej nomenklatury”. Taka Unia, zdaniem krakowskiego redaktora, musiałaby się stać czymś na wzór „więzienia narodów”. Podopieczni tej Unii byliby pod łagodnym, ale ścisłym nadzorem „nosorożca”, „wyalienowanej i najwyżej opłacanej w Europie biurokratycznej kasty, pysznej i żądnej władzy”. Cóż, moim zdaniem, redaktor Gabiś nie przesadza. Tylko ślepy albo liberalna demokracja tego nie widzą...

W Polsce francuskie wybory są komentowane pod kątem prorosyjskości głównych kandydatów na sukces. Przy tym liberalny salon nad Wisłą twierdzi, że prorosyjską jest jedynie Le Pen. Macron ma być skałą w tej materii. Cóż takie postrzeżenie sprawy jest prawdziwe jak to, że Macron nigdy nie namawiał francuskie firmy, by nie opuszczały rosyjskiego rynku w obliczu agresji Putina na Ukrainę… Francuska elita polityczna niemal w całości jest rusofilska. Pytanie akademickie jest więc takie, jakie zadał profesor Żurawski vel Grajewski: „Co jest dla Polski lepsze – prorosyjski prezydent Francji, mający poparcie mainstreamu UE, czy prorosyjski prezydent Francji, nie mający takiego poparcia?” Odpowiedź mogłaby być taka, że w przypadku niesukcesu Macrona praworządność w Polsce oczami Brukseli poprawiłaby się z mety o co najmniej 50 proc. Z wielkich graczy Unii karania Warszawy za wyimaginowane łamanie wyobrażalnych subiektywnie zasad praworządności domagałyby się już tylko Niemcy. Francja wybyłaby z obozu piętnujących.

Druga tura wyborów we Francji jest przewidziana na 24 kwietnia. Czas pomiędzy dla urzędującego prezydenta będzie bardzo nerwowy. Zdaniem profesora Grzegorza Górskiego „perspektywy obrony Republiki są słabe”. Zwłaszcza, że przyjdzie ją bronić przed tymi, którzy nią nigdy nie rządzili. „Którzy w żaden sposób do jej dzisiejszego, żałosnego stanu nie doprowadzili, którzy przez dziesiątki lat ostrzegali przed skutkami, które dzisiaj Francuzi odczuwają na własnej skórze. Bronić jej trzeba będzie na rzecz tych, którzy za obecny stan państwa w całości odpowiadają”, pokazuje absurdalność narracji „obrońców” profesor. Dodaje, że „wydaje się, iż ludzie zdolni do logicznego myślenia, nie powinni mieć problemów z odpowiedzią na proste pytanie. Jednak trzeba pamiętać, że Francuzi są i kapryśni, i emocjonalni. A na ile zdolni do logicznego myślenia – zobaczymy niedługo”.

Marine Le Pen wydaje się być pewna swego. Czuje, że jest na fali. Mówi przed drugą turą, że wybór Francuzów „będzie wyborem cywilizacyjnym”. Zapowiada, że jej program „niesie za sobą wielkie ambicje dla kraju”. A Francuzi, nawet jeżeli niektórzy z nich z podejrzliwością patrzą na kandydatkę „skrajnej”, jak im wmawiają media, prawicy, to chcą zmian. Inflacja, spadek poziomu życia, skutki pandemii i wreszcie wojna na Ukrainie, martwią wszystkich. Francja na dodatek ma jeszcze swój problem specyficzny – integrację „czarnoskórych Francuzów”, którzy integrować się nie chcą. Żyją w gettach i są roszczeniowi. Nie kochają na dodatek Republiki i jej praw. Macron udowodnił, że nie jest w stanie z tym nic zrobić, choć obiecał, że wie, jak komplikację rozwiązać. Le Pen twierdzi, że wie lepiej i jest w tym bardziej wiarygodna.

Najlepszym dowodem, że urzędujący prezydent nie jest pewien swej reelekcji, jest jego nerwowość, przechodząca czasami w agresję słowną. Jak bardzo jest rozedrgany, dowodzi jego nieadekwatna zupełnie reakcja na słowa zachęty premiera Mateusza Morawieckiego, by przestał wreszcie wisieć na telefonie u Putina, bo to nic nie daje w temacie przyśpieszenia zakończenia wojny na Ukrainie. W odpowiedzi Macron bardzo się uniósł. Nie mógł merytorycznie zaprzeczyć słuszności słów polskiego premiera, więc uciekł się do inwektyw. Nazwał polemistę skrajnym prawicowym antysemitą, który nie toleruje LGBT. Widać, że w Republice są to najcięższej rangi obelgi, jakie mogą przyjść do głowy jej prezydentowi, więc je z siebie wydalił. Poziom żenujący, zdolność honorowa zerowa.

Nie należy wątpić, że w drugiej turze wyborów zwrot „skrajna prawica” zrobi baśniową wręcz karierę. Macron będzie chciał za wszelką cenę przekonać Francuzów, że te wybory „będą decydować o przyszłości Europy”, dlatego „skrajna” Le Pen musi przegrać. Nie wiadomo jednak, czy to, co przyniosło mu sukces przed 5 laty, da się powtórzyć. Miłośnicy skrajnej lewicy, kandydat której – Juan-Luc Melenchon – zajął trzecie miejsce z wynikiem 22 proc., w dużej większości zapowiadają bojkot drugiej tury. Wyborcy prawicowego publicysty Erica Zemmoura (ok. 7 proc.) zaś przeciwnie, zamierzają walnie wesprzeć Le Pen.

„Francuski kogucik” stroszy piórka i czupurnie podskakuje, bo czuje, że czeka go jeszcze trudny bój...

Tadeusz Andrzejewski
radny rejonu wileńskiego

<<<Wstecz