Wygwizdani

To już trzy dekady minęło od dramatycznych wydarzeń 13 stycznia, jakie miały miejsce u zarania naszej niepodległości. Zginęło wówczas z rąk okupantów 14 osób, dlatego tę tragiczną datę zawsze obchodzimy w skupieniu i zadumie.

Tym razem jednak podczas uroczystych obchodów przy Sejmie stała się rzecz niezwykła, dotąd nieznana. Tysięczny tłum wygwizdał przemawiających notabli (według policji na placu zebrało się ok. 2,5 tysiąca protestujących), a dokładnie drugą i trzecią osobę w państwie – czyli przewodniczącą Sejmu Viktorię Čmilytė-Nielsen oraz premier Ingridę Śimonyte.

Oburzyło to elity rządzące oraz sprzyjające im media do głębi. Uznano to za obrazę pamięci poległych oraz trochę ich samych. Dlatego obecny na uroczystości sędziwy patriarcha niepodległości Vytautas Landsbergis w rewanżu zrugał protestujących słowami najbardziej obraźliwymi w jego wyobraźni, gdyż nazwał gwiżdżących „jedinstwiennikami”. Potem jeszcze dołożył im, że „nie są oni obywatelami”. Skąd o tym wie, nie powiedział. Pewność jednak można mieć, że nikt rozsądny w patriarsze bajania nie uwierzył. Protestujący wyraźnie bowiem pokazywali, że gwiżdżą nie na Litwę i pamięć o poległych, tylko na rządzących, którzy wolność, o jakiej pieją, sami dziś gwałcą na różne sposoby. „Nie za taką wolność ginęli Litwini”, „Precz z landsbergisowskimi mętami”, „Landsbergis=Nazarbajew”, plakaty o powyższej treści mówiły wszystko i oczywiście drażniły ich figurantów. Stąd też tak „tęga fifa” Landsbergisa dla eksponujących prospekty. Warto przy tym zauważyć, że w momencie przemawiania prezydenta Gitanasa Nausėdy nikt nie gwizdał, a nawet z tłumy rozdały się sporadyczne brawa. Czyżby prezydent zapisał się do „jedinstwienników”? Niezła heca...

Z „jedinstwiennikami” oczywiście Landsbergis przestrzelił grubo. I chyba wiekowego zasłużonego dla niepodległości polityka dziennikarze niepotrzebnie zaczepiali pytaniami, na które głupio mu było odpowiadać (biorąc pod uwagę treść odręcznych banerów), więc odpowiedział głupio. Wolno mu było, ale już Nijolė Oželytė, sygnatariuszka i aktorka oraz, ostatnio, gorąca popleczniczka Landsbergisa, głupio gadać nie powinna. Nawet jeśli bardzo się starała wyjść na zatroskaną intelektualistkę i obrazić protestujących w jak najbardziej wyrafinowany sposób, to i tak „oracja” wyszła jej na poziomie przekupki z rynku w Gariūnai. Próbowała użalić się nad tępotą i psychiczną niemocą wiecujących, których naszczuć na władzę mieli jacyś bliżej nieznani ni z twarzy, ni z nazwy osobnicy, którzy „psychicznie bezradnych” po prostu wykorzystali. Dla jednej z litewskich telewizji sygnatariuszka i aktorka w jednej osobie dywagowała więc, że osoby zebrane na placu są, być może, bardzo wystraszone, bojące się wszystkiego i wszystkich. „(...) Być może bardzo się boją osób o innej orientacji seksualnej, być może bardzo się boją covida, „bardzo się boją życia”, gdybała Oželytė, pokazując przy tym, że jest nie tylko sygnatariuszką i aktorką, ale też psycholożką. Dalej bowiem widzowie poznali prawdziwą głębię jej psychoanalizy tłumu, wskazującą niechybnie na „wysoki” poziom umysłowy samej wysławiającej się. Dajmy zatem jej mówić. „Wrzuciłam na facebooka jedną drącą się nieszczęśliwą kobietę, która wyraźnie miała jakiś tam atak psychiczny. Myślę, że ci ludzie – im naprawdę nieważne w jakim dniu, w jakim tygodniu, w jakim miesiącu. Oni są bardzo nieszczęśliwi w życiu, którzy siebie nie odnaleźli. Oni odczuwają stale dyskomfort, czują napięcie i strach”. A nad nimi są jacyś smutni panowie, którzy „jak jacyś pedofile, co wykorzystują dzieci, wykorzystali tych ludzi, co to czują bardzo duży dyskomfort w napięciach dzisiejszych dni, w życiu po prostu, bo oni zwyczajnie nie odnajdują siebie”. I jest to tylko mała próbka zdolności psychoanalitycznych sygnatariuszki i aktorki. Dalej cytować jej nie będziemy z obawy, by nie powstała troska u czytelników nad stanem psychicznym samej „psycholożki”. Powiemy tylko, że Oželytė mniema, iż ci smutni panowie musieli zastraszyć nieszczęśników zebranych na placu przed Sejmem dosłownie wszystkim, poczynając od „homofobii”, a kończąc na „strachu przed szczepionkami”.

Ale wśród potoku histerii u Oželytė pojawiła się też jedna myśl zdroworozsądkowa, gdy powiedziała, że „my (społeczeństwo) jesteśmy jak mrowisko. Jeżeli nie będziemy wzajemnie współpracować, nie będziemy mieli państwa (...)”. Pełna zgoda, dlatego logiczne byłoby dopowiedzenie w tym miejscu, że rządzący powinni wsłuchiwać się w głos rządzonych, zwłaszcza jeżeli jest to głos dominujący, a nawet głos zdecydowanej większości. A tymczasem ten „psychiczny” tłum, jaki Oželytė zobaczyła na uroczystościach 13 stycznia, ci tysiące ludzi byli już od zarania liberalno-„konserwatywnej” władzy ignorowani, wyśmiewani, trollowani w Internecie, oczerniani i oczywiście nie wysłuchiwani.

Przypomnijmy tylko, że wiosną zeszłego roku do wileńskiego parku w Zakrecie zjechało się z całej Litwy aż 10 tysięcy osób, Litwinów i Litwinek, by zaprotestować przeciwko antyrodzinnej, antychrześcijańskiej i antycywilizacyjnej, rzekłbym, polityce rządzących, którzy siłą próbują narzucić Litwie genderową rewolucję. Jak na protest zareagowali rządzący? W imieniu rządu na obawy 70 proc. obywateli Litwy, którzy nie chcą jednopłciowych związków ani rozwiązań z „trzecią toaletą”, odpowiedziała twarz tej rewolucji, przewodniczący sejmowego Komitetu ds. Praw człowieka i profesjonalny gej (tak często określane są osoby, które ze swej orientacji seksualnej zrobili karierę polityczną) Vytautas Raskevičius. Ten na pytanie dziennikarza, że przeciwko Ustawie o związkach partnerskich dla par jednopłciowych wypowiada się aż 70 proc. obywateli, odpowiedział z charakterystyczną dla jego środowiska swadą. Dał do zrozumienia, że niezadowoleni mogą sobie spadać na drzewo, bo oni prawo uderzające w tradycyjną rodzinę i tak przyjmą. Bo w zachodnich demokracjach, gdy tam były przyjmowane analogiczne rozwiązania, ludzie też protestowali. Ale gdy prawo już zostało uchwalone, wszyscy zmitygowali się, objaśniał. Na Litwie będzie tak samo, dodał i chyba wyjaśnił dla Oželytė, jak rządzący zamierzają współpracować, by chronić nasze wspólne „mrowisko”.

Z kolei przewodnicząca partii „Laisvė” Agnė Armonaitė zapytana, dlaczego im w głowie tylko narkotyki i związki jednopłciowe, gdy Litwa boryka się z tysiącami innych problemów, dała z grubsza taką odpowiedź: „Najpierw wygrajcie wybory, a potem będziecie realizować własne priorytety”. Cóż odpowiedź zgoła oryginalna, suponująca, że to partia „Laisvė”, która zajęła w ostatnich wyborach drugie od końca miejsce wśród partii, co przekroczyły próg wyborczy, je w rzeczywistości wygrała i dlatego ma prawo na własne priorytety. Wypowiedź, jako żywo, na „wysokim” poziomie umysłowym. Intelektualny maistersztyk wręcz, że aż języka w gębie można zapomnieć. To tak jakby Oželytė twierdziła, że jest Napoleonem, a wszystkich, którzy powątpiewaliby w jej twierdzenie, nazywałaby chorymi psychicznie.

Bezradność może ogarnąć przy komentowaniu tak „wysokich” myśli rządzących. Zgadzam się, oczywiście, generalnie, że niepięknie wyszło z tymi gwizdami 13 stycznia, ale nie da się też ukryć, że rządzący ciężko na takie potraktowanie przez demos pracowali. Bo na placu przed Sejmem byli oburzeni Litwini, którym władza wielokrotnie wcześniej kazała spadać na drzewo, nie życząc żadnego z nimi dialogu, a nie żadni tam „jedinstwienniki”. I co mieli ignorowani i poniżani zrobić? „To było spotkanie rządzącej większości ze społeczeństwem, pierwsze spotkanie”, dosadnie skwitował incydent Raimondas Grinevičius, jeden z liderów nieformalnego Ruchu Litewskich Rodzin. Spotkanie oczywiście niemiłe i niepiękne. Rządzący więc mieli prawo nie wpaść z zachwytu w transcendencję. Ale żeby aż w taką histerię?..

Tadeusz Andrzejewski
radny rejonu wileńskiego

<<<Wstecz