Diamentowe gody Henryki i Stanisława Jurewiczów

Otwarte serca, otwarty dom

Dwie czułe i oddane córki, zaradny syn, dziesięcioro wszechstronnie uzdolnionych i kochanych wnuków i prawnuczek (drugi jest w drodze) – to największy skarb, duma i sens wspólnie przeżytych lat Henryki i Stanisława Jurewiczów z podwileńskich Gudel (gm. Mejszagoła). 30 grudnia państwo Jurewiczowie w kręgu najbliższych świętowali diamentowy jubileusz ślubu, na którym na pewno nie zabrakło życzeń, modlitwy, ani przyjemnych niespodzianek…

Z okazji Diamentowych Godów mieszkańców Gudel odwiedziła także delegacja samorządu rejonu wileńskiego, składając na ich ręce gratulacje i podziękowania za przykład prawdziwej chrześcijańskiej rodziny i wzór do naśladowania dla kolejnych pokoleń.

– Życie przemknęło jak 5 minut… – w przededniu ważnej daty rozważała pani Henryka. I rzeczywiście, gdy w rodzinie panuje miłość i zgoda, lata uciekają jak piasek przez palce, przecież nieprzypadkowo się mówi, że szczęśliwi nie czują upływu czasu.

Tymi samymi ścieżkami

Sędziwa para zna się od samego dzieciństwa. Henryka de domo Werkowska (ur. w 1937 r.) pochodzi ze wsi Żudziszki, natomiast Stanisław Jurewicz – urodził się w 1933 r. w znajdującej się po sąsiedzku wsi Czerwonka. Mimo czterech lat różnicy wiekowej obaj chodzili do tej samej klasy.

– Ja byłam za maleńka, on za duży, ale takie były czasy, wojna. Po dwie klasy zaliczaliśmy w jeden rok – opowiada Henryka Jurewicz. – Stanisław chodził do szkoły przez nasze podwórko – udokładnia.

Młodzi dobrze się znali, bawili na weselach bliskich i kolegów, chodzili na potańcówki do pobliskiego klubu urządzonego w jednym z domów mieszkalnych w Żudziszkach. Ale decyzja o żeniaczce zapadła dopiero po kolejnym weselu, na którym byli parą asystentów.

W rodzinnym gnieździe

Gdy się pobrali, zamieszkali w rodzinnym domu Stanisława, w którym w dość spartańskich warunkach – pośród lasu, bez elektryczności, lecz szczęśliwie i przytulnie, przeżyli całych 11 lat. Tutaj w roku 1963 przyszła na świat pierworodna córka Stanisława, a po kilku latach, w roku 1967, Jurewiczom urodziła się druga córka Halina.

W 1972 rodzina przeniosła się do nowego domu w dopiero rozbudowującej się wsi Gudele i małżonków ponownie odwiedził bocian, przynosząc syna Andrzeja.

– Byłam po zawale serca i lekarze nie pozwalali mi rodzić, wręcz namawiali do pozbycia się ciąży. Lekarka w szpitalu Czerwonego Krzyża krzyczała na mnie po litewsku, że osierocę dzieci. A ja po litewsku nie bardzo umiałam jej odpowiedzieć, tylko myślałam: co będzie, to będzie. Chciałam urodzić dziecko, jak to zabijać dziecko?.. – rozpamiętuje pani Henryka. Pomodliła się w Ostrej Bramie i Matka Boska zrobiła swoje.

Dzieci podrastały, a rodzice pracowali, troszcząc się nie tylko o dostatek, ale i o dobre wychowanie oraz, co bardzo ważne, wykształcenie swych latorośli.

– Pamiętam, że ojciec w końcu każdego miesiąca otwierał dzienniczek i sprawdzał nasze postępy w nauce – wspomina Stanisława Romaszewska. Wszystkie dzieci Jurewiczów odziedziczyły po matce zdolności matematyczne i ukończyły wyższe studia na ścisłych kierunkach.

– Żal, że tamto pokolenie nie miało szans normalnie się uczyć, a przecież mama i jej rodzeństwo były bardzo uzdolnione matematycznie. Nie ukończyły gimnazjum w Rzeszy, bo nauczyciele wyjechali do Polski. Język litewski, w którym zaczęto nauczać, był dla nich jak chiński, dlatego dziadek, nie widząc sensu takiej nauki, zabrał je ze szkoły. Mama ukończyła 5 klas, ale do niedawna rozwiązywała zadania na poziomie II roku studiów uniwersyteckich. Radziła sobie z najtrudniejszymi zadaniami egzaminacyjnymi, za które uczniowie mogli otrzymać najwięcej punktów – z uznaniem mówi córka Stanisława, absolwentka Instytutu Pedagogicznego w Wilnie.

Bóg mieszkał tu stale

Umiejętności życia uczy samo życie, a przede wszystkim pozytywne przykłady. Pani Henryka wcześnie utraciła mamę. Wiktoria Werkowska, z domu Soroko, odeszła, gdy Henia miała zaledwie 5 latek. Ojciec wkrótce się ożenił z Zofią, siostrą zmarłej żony, i do piątki dzieci przybyła kolejna dwójka maluchów.

W tak licznej rodzinie obowiązywała zasada wzajemnej pomocy, dzielenia się. Wszystkie te wartości z czasem Henryka przeniosła do własnego domu, który zawsze stał otworem dla wszystkich: rodziny bliższej i dalszej, gości z Polski, znajomych i sąsiadów, którzy wpadli jedynie skorzystać z telefonu (parędziesiąt lat wstecz stacjonarne aparaty telefoniczne na wsi były dość rzadkim luksusem), a spędzali na pogawędce ładnych kilka godzin. Córki jubilatów zgodnie stwierdzają, że w ich rodzicielskim domu zawsze było ludno. Zawsze był tu jakiś gość, a więc zgodnie z przysłowiem, Bóg pod tą strzechą miał stały przytułek. Jurewiczowie na kilka lat przytulili dalszą krewniaczkę sierotę, a gdy z dymem poszedł dom siostry Henryki, ją również przygarnęli.

Przez 14 lat razem mieszkała matka Stanisława, Helena. Wnuczki wspominają ją jako kobietę niezwykle pobożną, usłużną. Miała dużą wiedzę o medycynie i w swoim czasie pomagała kobietom przy porodach.

– Mój ojciec, Feliks Jurewicz, umarł młodo na astmę. Miałem 17 lat, gdy zostałem pełnoprawnym gospodarzem, bo najstarszy brat Jan ożenił się i poszedł na swoje. Już nie żyje. Henryk – brat-bliźniak – wyjechał do Polski, założył rodzinę, ale już nie żyje. Siostra Felicja mieszka w Pikieliszkach – przybliża rodzinną sagę jubilat.

– Ciasno u nas było, a jednak wszystkim miejsca starczało. Mama szyła ubrania, a kiedy czegoś nie zdążała wykończyć, to my pomagałyśmy – mówi starsza z córek. Pani Henryka broni się, że nigdy nie była zawodową krawcową, tylko samoukiem.

– To mój mąż jest zawodowym krawcem, ale sobie nawet guzika nie przyszył… – śmieje się. Otwartość i niesamowite poczucie humoru utwierdza w przekonaniu, iż diamentowi jubilaci, mimo ciężaru lat i życiowych doświadczeń, nadal są w sobie zakochani i młodzi duchem.

– Z początku trochę pracowałem jako krawiec, potem poszedłem do wojska. Służyłem na Syberii, za Bajkałem. W wojsku byłem kierowcą, a potem przez całe życie pracowałem jako kierowca. Zarabiałem pieniądze, żeby rodzina żyła w dostatku – zaznacza głowa rodziny.

Trzy węgły na barkach

Niedostatku rzeczywiście nie było. Henryka zaradnością nie ustępowała mężowi i dźwigała przysłowiowe trzy węgły domu na własnych barkach. W różnych okresach pracowała w kołchozowej stołówce, w miejscowej łaźni, przyjmowała w skupie mleko. Na wsi praca nigdy się nie kończyła, więc w międzyczasie doglądała gospodarstwa, które wymagało dużo siły i czasu. Szykowanie siana, wykopki, zbiór buraków itd. Energiczna pani Jurewiczowa nigdy nikomu nie odmówiła, gdy w sąsiedztwie był pogrzeb i była potrzebna jej pomoc jako gosposi. O wszystkich pamiętała. Nieprzypadkowo jedna z sąsiadek mawiała: „Pani Jurewiczowa, to jak święta!”.

Mąż z zadowoleniem mówi, że pokochał Henrykę, bo była sprytna i najładniejsza. Rozsądna, pięknie śpiewała i układała wiersze. À propos jedną z ballad o tragicznej miłości bogatej Heleny i ubogiego Jasia, historii przypominającej losy Romea i Julii, pani Henryka zacytowała podczas niniejszej rozmowy.

– Teraz zmieniła się tylko trochę – dodaje z uśmiechem małżonek, co wnet zostaje przez żonę wesoło zripostowane.

– Jak mnie już prawie 20 lat nie widziałeś, to pewnie, że jestem taka sama… – śmieje się figlarnie.

Żeby się nie zgubić…

Po przebytej 17 lat temu chorobie pan Stanisław nie widzi. Słuch też, jak powiada, nie najlepiej mu służy. Mimo tych niedogodności gospodarz codziennie, niezależnie od pogody, pokonuje ustalony dystans, spacerując po podwórku. Żeby czuć się pewniej, niczym mitologiczna Ariadna, rozprowadza nić, która pomaga mu się nie zgubić. Dzięki niezłomności i życiowemu optymizmowi pan Stanisław zdołał pokonać chorobę nowotworową.

– To dla mnie zaszczyt, że mam takich rodziców, którzy dla wnuków są ulubionymi dziadkami – mówi Halina Romanowska, druga z córek. – Do ojca zawsze żywiłam ogromny szacunek, lecz po tym, gdy tak godnie zniósł chorobę nowotworową, stał się dla mnie prawdziwym guru. Z samozaparciem, bez żadnego pesymizmu przez kilka lat brnął przez cały ten koszmar i wyszedł obronną ręką. To przykład siły woli i wiary – podkreśla.

– Rodzice żyją według programu: różaniec, śniadanie, ojciec przez 4 godziny wkręca śrubki, wykonując w ten sposób zamówienia dla naszego brata Andrzeja. Potem jest obiad, spacer – relacjonuje córka Stanisława, dodając, że ojciec stale narzeka na brak czasu…

Życiowe wyzwania

Seniorzy rodu Jurewiczów są dziećmi wojny. Może właśnie dlatego umieją cenić życie, dostrzegać drugiego człowieka, z dystansem patrzeć na sprawy nieistotne. Lata wojny mieszkańcom parafii rzeszańskiej mocno dały się we znaki. Pan Stanisław wojnę pamięta fragmentarycznie, Henryka prawie wcale jej nie pamięta. Aczkolwiek wspomnieniami raz po raz sięgają do tamtych odległych czasów. W czasie wojny spalona została wieś Rzesza wraz z drewnianym kościołem, przy którego budowie kiedyś m. in. uczestniczyła rodzina Werkowskich. Pani Henryka pochodzi z zamożnej rodziny ziemiańskiej. Ojciec, Piotr Werkowski, miał spore nadziały ziemi, dobrze zadbane gospodarstwo. Niestety, wraz ze zmianą władzy w latach powojennych i nastaniem ery masowej kolektywizacji gospodarstwo stało się łupem kołchozu. Za posiadanie tak znaczącego majątku można było przypłacić Syberią, ale rodzinie Werkowskich udało się uniknąć zesłania.

– Opowiadała kiedyś ciocia, że dziadek przez trzy dni chodził z poczerniałą ze zgryzoty twarzą. Wreszcie oddał kołchozowi wszystko – konie, bryczki, 25 ha ziemi, młocarnię… Jego samego też zmuszano wstąpić go kołchozu, jako przykład, którym miał świecić innym – mówi Stanisława Romaszewska.

– Ale ojciec sam do kołchozu nie wstąpił. Pocieszał się, że wszystko to potrwa tylko do wiosny, miał nadzieję, że wróci na swą ziemię – kontynuuje temat pani Henryka. – Za to siostra moja musiała pójść do kołchozu krowy doić, a ja byłam jej pomocnicą. Nie chciałyśmy tego, wstydziłyśmy się, że jak pójdziemy do kościoła będą z nas się śmiać – „kołchoźnice”.

Czerpać radość z życia

U babci i dziadka zawsze było gwarno, bo zbiegały się tutaj wszystkie wnuki: Daniel i Paulina, dzieci Andrzeja, który mieszka z rodziną w domu rodziców, Monika, Joanna, Edgar, Kamil, Rafał i Małgorzata – szóstka mieszkającej w tej samej wsi Haliny. Często tu gościli także synowie Stanisławy – Karol i Tomek.

Na Boże Narodzenie rodzinne siedlisko znowu pękało w szwach, bo rodzina z najdalszych stron pośpieszyła w ojczyste progi. Monika przyjechała z synkiem Kacprem z Tallinna, czekano też dobrych wieści od Joanny, która razem z mężem Staszem mieszkają w Słowenii i lada dzień zostaną szczęśliwymi rodzicami.

Dla Jurewiczów zawsze ważne było pielęgnowanie wartości chrześcijańskich. Przez całe życie małżonkowie byli zaangażowani społecznie: należą do Związku Polaków na Litwie i, jak żartuje pan Stanisław, przez ostatnich lat co najmniej 100, któryś z przedstawicieli rodziny należał do komitetu kościelnego. Stanisław Jurewicz razem z dziećmi zawsze uczestniczył w procesjach w kościele. A gdy na początku lat 90. rozpoczęła się walka o zagrabioną przez sowietów ojcowiznę, pan Stanisław razem z sąsiadami z Gudel stawił czoła nowym zaborcom ziemskiej spuścizny, którzy z błogosławieństwa sławetnego „komisarza” Merkysa wścibili się na cudzą własność.

Mimo upływu lat, Jurewiczów nie przestaje interesować to, co dzieje się poza obrębem ich podwórka. Po przeżytym 3 lata temu udarze pani Henryka znowu w pełni odzyskała zdolność układania sylab i nadal pozostaje miłośniczką poezji i polskiej prasy. Cieszy niezmiernie, że od lat jest wierną czytelniczką „Tygodnika Wileńszczyzny”.

Pan Stanisław utrzymuje łączność ze światem za pośrednictwem radia. Interesuje go nie tylko pogoda, ale i polityka. Co ciekawe, że zgodni w kwestiach rodzinnych małżonkowie, mają nieraz całkiem odmienne spojrzenia na niektóre zagadnienia z dziedziny wielkiej polityki, dotyczące m. in. kryzysu nielegalnej migracji, sporów na linii Kijów-Moskwa itp. Jednak w jednym na pewno są jednomyślni: nie daj Boże wojny!

– Niepokoję się o tych ludzi na granicy. Szkoda ich, bardzo cierpią. Chciałoby się życzyć, żeby był spokój i żeby jak najszybciej tego koronawirusa przezwyciężyć! – udokładnia diamentowa jubilatka. Odwzajemniając życzenie, jakże aktualne dla wielu z nas, diamentowym Jubilatom z Gudel życzymy jak najwięcej zdrowia i niech nie opuszcza ich ten wspaniały, jakże często ignorowany przez ludzi młodych optymizm i radość z każdego przeżytego dnia.

Irena Mikulewicz

Na zdjęciach: i u schyłku lat mogą czuć się spełnieni i bezpieczni;
wspomnienie I Komunii świętej Andrzeja, do tego sakramentu przygotował go śp. prałat ks. Józef Obrembski
Fot.
archiwum rodzinnego

<<<Wstecz