Bajka niepoprawna politycznie

Jak brukselczycy ludzkim głosem przemówili

W Parlamencie Europejskim zdarzył się nadprzyrodzony przypadek. W święto Bożego Narodzenia, kiedy ponoć nawet zwierzęta gadają ludzkim głosem, wybrańcy do tej instytucji również przemówili po ludzku. Zaczęli mówić prawdę pod wpływem jakiejś nadprzyrodzonej siły, która oświetliła ich umysły z taką mocą, że nie mogli już kłamać. Posłuchajmy zatem ich rozmów przy świątecznym stole.

Sylwia Spurek długo broniła się desperacko, by tylko nie ulec pokusie. Rękoma próbowała wręcz zamykać usta, by nie spróbować pięknie przyrządzonego świątecznego karpia. Bała się panicznie, że gdy zje, wyrządzi ból niewinnej rybie, którą zamłotkowano specjalnie na świąteczny stół. Gdy jednak w końcu pokosztowała, to żadnych wyrzutów sumienia nie poczuła. Wręcz przeciwnie: nabrała ochoty na kolejny kawałek apetycznej potrawy. A wraz z jej konsumpcją poczuła jakby ulgę, olśnienie, że jest wolna od zmory weganizmu, która zatruwała jej życie.

Powoli też zaczął wracać jej rozum do głowy. Zrozumiała, że hasło „raki też mają prawo do swych praw”, które kiedyś głosiła, jest górnolotne, ale płytkie. Że jej się tylko wydawało, iż jest to język wielkiej głębi znaczeń. Dziś zrobiło się polityczce głupio, gdy sobie przypomniała własne słowa o gwałconych krowach oraz bykach, które za dużo produkują CO2. Teraz nie tylko nie chciała już ich redukować, ale była gotowa nawet sympatyczną Burkę głaskać po szyi. Ciepłe uczucia do naszych braci mniejszych rozpromieniły jej kostyczną i zgryźliwą na co dzień twarz. Po raz pierwszy od wielu lat poczuła się szczęśliwa.

Widząc metamorfozę swej nawiedzonej niegdyś koleżanki, Katarina Barley również zaczęła przemieniać się wewnętrznie. Ta, która jeszcze w zeszłe święta „grudniowe” wypiekała pierniki z podobizną Marksa (jej wielkiego idola), teraz nagle otrzeźwiała. Coś w niej pękło w środku. O ile kiedyś nie chciały jej przez usta przejść słowa o Bożym Narodzeniu, to teraz spontanicznie wykrzyknęła wręcz: „Es lebe Weinachten!”. I poleciała z opłatkiem w ręku składać życzenia błogosławionych świąt swej polskiej towarzyszce.

Gdy to usłyszał Frans Timmermans, też bardzo się wzruszył. Nagle przypomniała mu się bożenarodzeniowa choinka z dzieciństwa z pięknymi bombkami i świętym Mikołajem, nozdrza jego odczuły niemal fizycznie niepowtarzalne zapachy świąt – słodkich bakalii, cynamonu i korzennego grzańca, a on sam poczuł się małym Franio. Zapomniał o wszystkich kryzysach, które nieustannie nękały jego głowę, odkąd został unijczykiem. Nagle wszelkie katastrofy klimatyczne, jako powodzie i susze, burze i tornada, wulkany i trzęsienia ziemi, których panicznie się bał, stały się dla komisarza jakby mniej rzeczywiste. Mniej groźne. Dotarło wreszcie do małego Frania, że żadna kometa nie leci w kierunku Ziemi, by z nią się zderzyć za 30 lat i nas wszystkich ludzi wygubić. Gdy to zrozumiał, to aż zrobił fikołka z radości, mimo swej mocno kurpulentnej postawy.

Radość komisarza Timmermansa zaczęła stopniowo udzielać się też obok stojącej „filarce” sprawy praworządności w Polsce Róży von Thun und Hohenstein de domo Woźniakowskiej. Dotąd hrabina (po mężu) miała ciągły kryzys w głowie, gdy idzie o Polskę. Jakieś zmory kazały jej wstydzić się za „ten kraj”, z którego pochodzi, ale go nie cierpi od czasu, gdy udało się jej nobilitować korzystnym zainwestowaniem swych uczuć. Ten kompleks niższości teraz jednak zaczął jakby maleć, kurczyć się, a wskutek tego polityczka primo voto Woźniakowska nagle na nowo pokochała Polskę. Uradowana postanowiła już nigdy nie kłamać i nie oczerniać swego kraju. „Napluję do zupy każdemu, kto choć słówko piśnie przeciwko Polsce”, postanowiła w duchu.

Rozradowana tym postanowieniem podeszła do kolegi Radka Sikorskiego i ni z gruszki, ni z pietruszki dała mu szturchańca w bok, zapominając zupełnie o tym, że noblesse oblige. Ale o dziwo, wiecznie naburmuszony „dżentelmen” z Chobielina tym razem wcale się nie oburzył. Zamiast zrugać nadobną, co miał w zwyczaju czynić „dżentelmen” zwany też damskim bokserem, tym razem tylko skłonił się nadwornie. Próbował nawet złożyć uszanowanie „agresorce”, sam nie poznając siebie (tak go niespodziewanie zmieniła nieznana mu siła). Przez nią też przymuszony, postanowił skończyć z rynsztokiem słownym, który namiętnie dotąd uprawiał. Poprzysiągł, że odtąd będzie Europejczykiem w czynie i słowie. Dżentelmen będzie z niego na dwie gęby, co się zowie, galant i mężny.

Ale nie tylko Radek Sikorski został przemieniony. Przemiany doznał nawet sam Guy Verhofstadt z Belgii. Ten do niedawna, gdy coś już mówił o Polsce, to jakby pierdział wargami. Smrodził np. o „polskich faszystach”, którzy – jak prawił - zalegali ulice Warszawy hurtem w dniu święta narodowego 11 listopada. Teraz zawstydzony własnym kłamstwem uznał sam siebie za najgorszego człowieka na świecie, który jeszcze się pogorszył pod wpływem Brukseli.

Za karę postanowił więc zapisać się do harcerstwa, by choć na stare lata spróbować wychować w sobie postawy patriotyczne. Hua, hua, hua – roześmiał się sam do siebie na myśl, jaki będzie z niego brawurowy druh w kamaszach i z furażerką na głowie. Na rękaw kurtki załatwi też sobie naszywkę potwierdzającą, że jest ze szczepu flamandzkich żbików.

Robert Biedroń, gdy zobaczył uśmiechniętego Gyu’a, to aż zaniemówił – tak go zaskoczyła odmiana nabzdyczonego dotąd zawsze Belga. Potem sam uciekł z sali posiedzeń jak uczniak, by zamknąć się w sobie. Gdy się już zamknął, to przyznał się sam przed sobą, że nigdy tak naprawdę nie wyrósł ze stanu pędraka w krótkich spodenkach (choć ma już swe lata). Zrozumiał, że to właśnie niedojrzałość emocjonalna była przyczyną jego groteskowych zachowań, kiedy to barwił włosy na czerwono, wyglądając niczym Conchita Wurst w sukience. Chciał za wszelką cenę być zauważonym i docenionym, dlatego kłamał i szlochał sam nad sobą, zmyślając przy okazji przed europosłami własną martyrologię osoby innej od innych. „Koniec z tym pajacowaniem”, postanowił twardo. Teraz będę służył Polkom i Polakom, zapewniał w duchu sam siebie.

Rasa Juknevičiene w przypływie wysokich uczuć też postanowiła mocno popracować nad sobą, zwłaszcza nad własną arogancją, którą nagle zaczęła dostrzegać. Postanowiła zacząć od rzeczy najprostszych – od przywitania się. Postanowiła mówić „laba diena” każdemu, nawet jeżeli ten każdy okaże się Uspaskichem. Zrobi to pierwsza i na dodatek w języku ojczystym osoby witanej, by w ten sposób okazać jej swój szacunek. „Cześć, halo, priwiet, salut, hola, ciao”, wyliczała wszelkie możliwe warianty powitań. W duchu zapewniała też siebie, że poda rękę nawet osobie niezaszczepionej i jej przy tym nie zbeszta. W końcu zaś szarmancko się uśmiechnęła do siebie, bo wyobraziło się jej, jak by się przywitała np. z Juanem Clodem Junckerem, gdyby go niespodziewanie napotkała na brukselskim korytarzu. „Na misia”, figlarnie mruknęła sobie pod nosem.

Vera Jourova chciała niemal zjeść własny język, tak jej było wstyd za swój organ mowy, którym tak często oczerniała Polskę i Węgry. Teraz chciała jakoś się przeprosić wobec sąsiadów za swe draństwa, które popełniała dla kariery. Gdy była w tej ciężkiej rozterce, nagle zaświtała jej myśl w głowie, że w razie dalszego ścigania ją przez czeski wymiar sprawiedliwości za korupcję (o którą raz już była posądzona), to sama dobrowolnie o pomoc prawną zwróci się do polskich sądów. „Niech mnie za karę osądzi Ziobro” – szlochała do chusteczki skruszona Czeszka.

Wewnętrzna przemiana brukselskich polityków trwała jednak, niestety, tylko w tą jedną cudowną noc. Noc Bożego Narodzenia. Potem czar świąteczny prysł, jak bańka mydlana. Politycy zaczęli na nowo zakładać swe zwyczajne maski obłudy i stulicowości. A nam zostaje jedynie czekać na kolejne święta i liczyć, że za rok – być może – „brukselczycy” znowu przemówią ludzkim głosem.

Tadeusz Andrzejewski
radny rejonu wileńskiego

<<<Wstecz