Europa – papierowy tygrys?

Uwagę obserwatorów przyciągnęły w ostatnich dniach dwa wydarzenia, ważne dla przyszłości znajdującej się na zakręcie Europy. W Warszawie odbył się summit europejskich partii centro-prawicowych i patriotycznych, które w polskim konserwatyzmie szukają ratunku przed lewicowymi szaleństwami obecnej Unii Europejskiej. W Berlinie z kolei podpisano umowę nowego tamtejszego rządu, który widzi przyszłość Europy jako państwa federacyjnego. „Umoralnionego” i sterowanego – rzecz jasna – przez Berlin vel Bruksela.

Nowy rząd Niemiec pod kierownictwem kanclerza Olafa Scholza będą tworzyły trzy partie: SPD (socjaldemokraci), FDP (liberałowie) oraz Zieloni. Nowy program, który te partie między sobą wynegocjowały, będzie odważny i progresywny zgodnie z jego hasłem: „Odważyć się na większy postęp”. Ale nowy zielony lewicowo-liberalny rząd odważył się nie tylko na większy postęp, odważył się też na niemieckie przywództwo w Unii, bo już „dojrzał” do odpowiedzialności za Europę.

Progres nad Renem ma nastąpić w sposób widoczny i wszechstronny w wielu dziedzinach, poczynając od klimatu i na integracji europejskiej i „europejskich wartościach” kończąc. Większa integracja ma być odpowiedzią na obecny kryzys UE, którą Niemcy chcą leczyć lekarstwem pod nazwą „jeszcze więcej tego samego”. Gdy więc rząd Scholza zaaplikuje lekarstwo choremu, to z Unii suwerennych państw wyjdzie mu federacja albo jeszcze inaczej: pokażą się Stany Zjednoczone Europy, które od dawna marzyły się Niemcom (vide plan Martina Schulza). Ale dopiero teraz nowy rząd w Berlinie całkiem otwarcie wykłada karty na stół, bo właśnie dojrzał do odpowiedzialności.

W Stanach Zjednoczonych Europy Parlament Europejski ma zyskać nowe kompetencje, co pewnie pozwoli jego lewej stronie troszczyć się o „zdrowie reprodukcyjne kobiet” również w innych galaktykach, bo na innych kontynentach troszczy się już dziś. Listy wyborcze do PE – zgodnie z niemieckim zamysłem – mają stać się ponadnarodowe, co pomoże bardziej ludnym krajom (czyli Niemcom) zyskać jeszcze większą przewagę w tym gremium. W Radzie Europejskiej (czyli na szczeblu szefów państw unijnych) decyzje mają „częściej zapadać kwalifikowaną większością”, a nie jednogłośnie, co też będzie na korzyść Berlina (w swej dominacji nie będzie musiał martwić się ewentualnym vetem słabszych). Naturalnie kompetencje i sprawczość takich organów Unii jak Trybunał Sprawiedliwości też mają pójść ostro do góry, bo federacja przecież potrzebuje swego „nadsądu”.

Na sam koniec zaś wiadome musi być wszystkim, że aby Stany Zjednoczone Europy przestrzegały swój nowy Ordnung (porządek), to ktoś powinien to wszystko kontrolować, pilnować, reorganizować, a jak trzeba – to i wtrącać się oraz karać. Rząd w Berlinie nie będzie miał więc wyjścia jak taką kuratelę nad Unią Europejską przejąć. Nie bezpośrednio, oczywiście, (to byłoby zbyt mało delikatne), tylko vel Bruksela, którą będzie dopingował do jeszcze odważniejszego korzystania z batu pod kodowym nazwaniem „pieniądze za praworządność”.

Jeżeli zaś chodzi o „europejskie wartości”, to – jak już pewnie Państwo słusznie domyślili się – rządowi kanclerza Scholza nie chodzi po głowie, by dopominać się o wartości chrześcijańskie. Będzie chciał „umoralniać” Europę w inny zgoła sposób. „Odważy się na większy postęp” w dostępności do aborcji, która ma być „za darmo”. Zaś wszelkie antyaborcyjne akcje i reklamy będą zabronione, bo to przecież nieludzkie pokazywać, co się dzieje z dziećmi w trakcie poprawiania zdrowia reprodukcyjnego kobiet. Polityka zagraniczna Niemiec ma być „feministyczna”, cokolwiek to oznaczałoby. A ponadto wszystko ma być dużo dużo więcej różnorodności, tolerancji, otwartości, w ramach obowiązującej – rzecz jasna – lewicowej ideologii.

Rząd nowego kanclerza Niemiec zapowiada też walkę o klimat wszelkimi dostępnym środkami, korzystnymi – najnaturalnie – dla Niemiec i zabójczymi dla krajów słabszych gospodarczo. Migracja zaś będzie w jego nieustannej pieczy, bo jest ona przecież dla partii lewicowych rzeczą świętą. Tutaj też ma działać zasada „więcej tego samego”, czyli więcej migracji legalnej np. drogą łączenia rodzin. A w tym progresywnym pięknie kanclerz Scholz obsadzi siebie samego w roli niemieckiego Joe Bidena i będzie rządzić w niemieckiej Europie w neomarksistowskim fraku.

W Warszawie na szczycie europejskich partii konserwatywnych niemiecka Europa federalna nikomu nie przypadła do gustu. W odpowiedzi na niemiecką propozycję liderzy trzynastu konserwatywnych partii z całej Europy m.in. Jarosław Kaczyński (PiS), Viktor Orban (Fidesz), Marine Le Pen (Francuski Front Narodowy), Santiago Abascal (hiszpański VOX) oraz Waldemar Tomaszewski (AWPL-ZChR) podpisali wspólną deklarację, w której Unię Europejską widzą jako organizację międzynarodową, „złożoną z wolnych i równych państw narodowych, powiązanych bliskimi i licznymi nićmi współpracy”.

Jarosław Kaczyński w swym przemówieniu przestrzegał przed wizją Europy federalnej, podważającej już nie tylko swe chrześcijańskie korzenie i tożsamość, ale nawet rzeczy do niedawna jeszcze dla wszystkich oczywiste jak: płeć czy rodzina. Gdyby taka koncepcja zwyciężyła, na Starym Kontynencie wytworzyła by się „cywilizacja miękka”, nie mająca żadnych szans w konfrontacji z „cywilizacjami twardymi”, jakie utworzyły się na Wschodzie lub Dalekim Wschodzie i jej zagrażają, uświadamiał zebranych lider partii rządzącej nad Wisłą.

Tę świadomość a zarazem wizję dwóch scenariuszy dalszego rozwoju Europy otrzymali też wszyscy Europejczycy. Teraz każdy kraj Unii, jego elity będą musiały zadecydować o wyborze jednej z nich. Na Litwie rządzący konserwatyści jak dotychczas aktywnie wspierali „cywilizację miękką”. Na dodatek są też niezwykle czuli na byle wiaterek zmian, jaki dmuchnie z Berlina, pod który natychmiast nadstawiają żagle litewskiej polityki zagranicznej. Czy i teraz będą w stanie zaryzykować suwerenność państwa, którą tak niedawno wywalczyliśmy od Moskali, by ją walkowerem oddać Berlinowi i Brukseli? Pytanie pozostaje otwarte...

Tymczasem media mainstreamowe w Polsce i w Europie w swym jednolicie debilnym przekazie o warszawskim summicie partii „populistycznych”, „skrajnie prawicowych”, a nawet „faszystowskich”, które „chcą wbić nóż w plecy Niemcom” (to akurat cytat z FAZ) już dyktują, co należy myśleć o alternatywnych scenariuszach, dotyczących przyszłości Europy. Stosując w swej narracji „terroryzm kretynów”, że odwołam się do słów Jana Marii Rokity, o którego wizji Europy pisałem w poprzednim komentarzu, zamierzają swym odbiorcom wyperswadować, że albo wybierają populizm i faszyzm w postaci tak „skrajnych” postulatów jak tradycyjna rodzina, tatę z mamą i chrześcijaństwo, przez co – rzecz jasna – stają się „onucami Putina”, albo wybierają Unię Europejską, jaką proponują im jej lewicowo- liberalne elity. Czyli ani na jotę „nieskrajne” genderowe horyzonty tęczowej Europy, ani na mikropindziurkę (jak mawiają Ukraińcy) „niekontrowersyjne” federacyjne zakusy Niemców.

Brukselscy komisarze i klerkowie pokazali swe możliwości zarządzania Europą, gdy dotknął ją kryzys pandemiczny. Namiętnie produkowali wówczas deklaracje i inne papiery (co świetnie potrafią) ze słowami poparcia dla zaatakowanej przez wirusa Lombardii.

Gdyby dać im w ręce uprawnienia państwa federalnego, kolorowymi kredkami malowaliby na asfalcie kwiatki i pisali pacyfistyczne hasła, a z Europy zrobiliby papierowego tygrysa...

Tadeusz Andrzejewski
radny rejonu wileńskiego

<<<Wstecz