W rocznicę śmierci ks. kard. Henryka Romana Gulbinowicza

Lubił tematy wileńskie, litewskie słodycze

Kara zwykle przychodzi w ten sposób, że wygląda jak krzywda. (Karol Irzykowski)

Już w czasach starożytnych znane było powiedzenie De mortuis aut bene aut nihil, czyli: O zmarłych albo dobrze, albo wcale. Ale „wcale” znaczy – nie pamiętać w ogóle. A jeżeli wspominać, to jak, skoro rzeczywistość skorygowała wydarzenia, a mający dostęp do mediów wystawili gorszące świadectwo temu, kogo zapamiętałam pozytywnie? I czy swoje osobiste wspomnienia mam traktować jako wyróżnienie, że nasze szlaki życiowe z kardynałem Gulbinowiczem jakoś się przecięły, a zatem pójście pod prąd złowrogiej opinii publicznej? Niełatwo dobrać klucz do tego, co nie jest jednoznaczne. Pisanie o tym to temat zarówno trudny, jak i delikatny.

Mniej więcej przed rokiem w Polsce obwieszczono oficjalnie, że ks. kardynał Henryk Gulbinowicz przed 25 laty miał jednorazowo dopuścić się molestowania nastolatka (sprawa była w swoim czasie umorzona przez prokuraturę) i był związany ze Służbą Bezpieczeństwa (żadnej zgody na współpracę nigdy nie podpisał). Także, że jako zwierzchnik kościelny przymykał oczy na homoseksualizm księży. Fakt, niekoniecznie mógł wiedzieć o takich czy innych skłonnościach swoich podopiecznych, jednak jako pryncypał za nich odpowiadał.

Wstrząs był tak silny, że kiedy niedługo po tym zmarł, nawet w jego ojczystych stronach, czyli na Wileńszczyźnie z Wilnem w tle, żaden z duchownych nie odważył się publicznie odprawić nabożeństwa żałobnego w intencji nieboszczyka. Przecież w swoim czasie niejeden duchowny chwalił się w wileńskich mediach wizytami księdza kardynała Gulbinowicza, tymi oficjalnymi i prywatnymi, i tym, z jakimi honorami nasz rodak był podejmowany w tej czy innej parafii. Czuli się wyróżnieni, wybrani. Niejednemu przecież w swoim czasie pomógł, niejednego wsparł moralnie i materialnie, przetarł drogę. A kiedy nastał czas, by zwrócić dług wdzięczności odpłacono milczeniem i bojaźnią. Jakby takiego człowieka w ogóle nie było.

Tak jakoś spontanicznie zawiązała się między nami korespondencja. Zwykle krótka (to było w jego stylu), choć treściwa. Kardynał wysyłał przeważnie kartki (zawsze dobrane i piękne), zapisane drobnym maczkiem. A że były nie tylko na święta, ale i bez okazji, też wiele mówi o człowieku. Spotykaliśmy się nie tylko na Litwie, u zaprzyjaźnionego z nami śp. ks. Antoniego Dilysa, kolegi kardynała z Seminarium Wileńskiego. Odwiedzaliśmy go także w Kurii we Wrocławiu i w Henrykowie, dawnym opactwie cystersów na Dolnym Śląsku, a letniej siedzibie kardynała. Gawędziło się o wszystkim, najrzadziej o religii i sprawach kościelnych. Każde spotkanie niezmiennie zaczynało się od słów: Co dobrego słychać w Wilnie?, a kończyło się słowami: Pozdrówcie ode mnie Wilno i Wileńszczyznę, jej mieszkańców i Ostrobramską. Nic więc dziwnego, że wytworzyła się między nami trwała nić porozumienia, nić wileńska i tylko dla nas, wilnian (czy jak mówił kardynał „nam, wilniukom wileńskim”), zrozumiała. Coś, co pomimo różnicy pokoleniowej, odległości i pełnionych obowiązków przyciągało i łączyło.

Moja rodzina zapamiętała kard. Gulbinowicza jako człowieka skromnego i sympatycznego. Człowieka skorego do pomocy, z poczuciem humoru. Ale też humorzastego, z zasadami. Zawsze w rozmowie prosty, przystępny, zauważający maluczkich. Interesujący rozmówca, osoba ciekawa świata i ludzi. Bardzo lubił tematy wileńskie, kresowe.

Przeglądam otrzymywaną latami korespondencję. Można powiedzieć – dziś już archiwalną. Przeważnie była skierowana do mojego młodszego syna Karola, który też kilka razy otrzymał kartki imienne z Orderem Uśmiechu. Były nawet ponumerowane. Zwykle też syn, a nie my, jako rodzice, kardynałowi odpisywał. Kilka razy jeździł ze mną w odwiedziny do „księdza z naszych stron”. Jeszcze będąc dzieckiem, spontanicznie określił te wizyty jako „spotkania z Ojcem Gulbinowiczem”. Mamo – pytał – przecież jak ktoś z Wilna, to jakby nasza rodzina?.. Czy to w listach, czy na pożegnanie, ze strony kardynała padały zwykle słowa o podobnej treści: Młodzieńcze, zawsze słuchaj rodziców. Pozostań dobrym człowiekiem. Pomódl się w Ostrej Bramie za starego emeryta.

Ks. kard. Gulbinowicz wychodził z prywatnych apartamentów na spotkanie jak „zwyczajny człowiek”, w domowej (poza pierwszym razem), wysłużonej latami, czyli niezbyt już eleganckiej sutannie. Bez „ozdób” (jak to nazywał) biskupich, które zakładał jedynie na końcu, już pozując do zdjęcia pożegnalnego. Ale takiego właśnie kard. Gulbinowicza – naszego, prostego, wileńskiego – zawsze chcieliśmy widzieć. W obcowaniu był skromny, z poczuciem humoru, niedający nawet osobie sprzątającej u niego odczuć, że z racji wykonywanej funkcji stoi na drabinie społecznej wyżej. Charyzmatyczny, lubiany przez parafian i podwładnych był w rozmowie zawsze stonowany. Zarażał poczuciem humoru.

Lubił litewskie słodycze, jak np. sękacz czy czekoladki firmy „Rūta”, jednak w ostatnich latach życia ich nie przyjmował. Twierdził, że własnego cukru w organizmie ma pod dostatkiem. Dziecko – pytał – zjesz to za mnie?.. Cenił natomiast moc „wileńskich kropelek”, czyli wszelkich nalewek na bazie ziół. A wędlinki z Wileńszczyzny, nawet jeżeli nie spróbował, to przynajmniej ze znawstwem powąchał. No i, oczywiście, czarny litewski chleb, najlepiej wypiekany na liściach tataraku, i ten z kminkiem. Z racji obłożenia obowiązkami przez hierarchę, choć zawsze zawczasu byliśmy umówieni, spotkania zwykle długo nie trwały. Zwykle też kończyły się ze strony ks. kardynała po wileńsku – upominkiem. Najczęściej były to: jakaś dolnośląska pamiątka, obsadka (żebym pisała książki, a syn listy), wartościowa książka. Wizyty u kardynała nigdy nie przeciągały się. Wiadomo, był człowiekiem życzliwym, ale i bardzo zajętym. Wydaje mi się też, że nie lubił tracić czasu na rozmowy o byle czym. Cokolwiek czynił, chciał w tym widzieć sens.

Henryk „Hendryczek” Roman Gulbinowicz (1923-2020) spędził dzieciństwo w matczynych Czyżyszkach i dziadkowych Szukiszkach koło Bujwidz, na Wileńszczyźnie. Dziadek Józef, który pod koniec XIX w. nabył folwark Szukiszki i zbudował dla rodziny dom, był znany w okolicy ze swoich powiedzonek, z których najulubieńsze było: Niech cię piorun trzaśnie. Kardynał opowiadał, że po otrzymaniu sakramentu bierzmowania w Wilnie, u św. Kazimierza, wnuczek Hendryczek został przez dziadka przytulony i pocałowany w jasnowłosą głowę. A usłyszane wtedy słowa były drogowskazem na dalsze życie: Wnuczku, świeć nam jeszcze jaśniej, a gdybyś splamił nasze nazwisko, niech cię piorun trzaśnie!

Prowadzić dom i gospodarstwo w Czyżyszkach pomagała wojenna uciekinierka z Rosji – Maruszka. Choć prawosławna, w znak szacunku dla swoich dobrodziejów prosiła pochować po katolicku. Koniecznie z różańcem, który otrzymała od Hendryczka już jako kardynała (była jego piastunką), gdy odwiedzał rodzinne strony. Dziś po Czyżyszkach, za wyjątkiem drogowskazu, ani śladu. Zostały tylko pagórek i las. A w Szukiszkach dogorywa kilka drewnianych chatek, do których ani podjazdu, ani stecki. Tak przemija historia…

Przyszły kardynał najpierw chodził do szkoły początkowej na terenie parafii, potem uczył się w Gimnazjum oo. jezuitów w Wilnie (1938-1940), tamtejszym Seminarium Duchownym i na Uniwersytecie Stefana Batorego (studia filozoficzno-teologiczne). Jak opowiadał, szkoła była znana ze swojego wysokiego poziomu nauczania i dobranej kadry pedagogicznej, ale życie dla takich jak on (ze wsi, z niebogatej rodziny, w dodatku nikłych sił fizycznych i niskiej postury) łatwe w niej nie było. Musiał nauczyć się nie tylko szybko biegać, by uciekać, ale i machać pięściami. Po wojnie kontynuował naukę w Białymstoku i w Lublinie, gdzie na KUL-u obronił doktorat (1955) na temat zagadnień niewolnictwa w pismach św. Ambrożego, uzyskując stopień naukowy doktora teologii. Przyszły autor publikacji naukowych z zakresu teologii święcenia kapłańskie uzyskał w 1950 roku, święcenia biskupie w 1970, arcybiskupie – w 1976, tytuł i godność kardynalską – w 1985. A swój szlak księżowski zaczynał jako wikariusz w Szudziałowie na Podlasiu, w powiecie sokólskim.

Był administratorem parafii w Nidzicy i Legiach. Wykładał (1959-1970) i był rektorem seminarium w Olsztynie. Przeniesiony do Białegostoku w charakterze administratora apostolskiego, od 1975 r. związał swój los na trwałe z Wrocławiem. Najpierw jako wykładowca teologii w seminarium, jego prefekt, wicerektor i rektor, potem – arcybiskup metropolita i kardynał prezbiter. Po przejściu na emeryturę w wieku 80 lat w tym właśnie mieście kontynuował swoją jesień życia, udzielając się charytatywnie. Upalne lata spędzał zwykle na wsi, w nieodległym Henrykowie, gdzie dekretem erekcyjnym z 1998 r. powołał do życia Dom Opieki na ponad 70 łóżek – z całodobową opieką i rehabilitacją dla somatycznie chorych, czyli mających bolesne przewlekłe dolegliwości o podłożu psychologicznym.

Mimo ogromnej tęsknoty, Wilno i Wileńszczyznę mógł odwiedzać tylko wtedy, gdy pozwalały na to absorbujące czasowo i zdrowotnie obowiązki kardynalskie. Jak pamiętam, najcieplej wspominał pobyt u księży-nestorów Wileńszczyzny: ks. Józefa Obrembskiego (1906-2011) w Mejszagole, ks. Adolfa Trusewicza (1919-2001) w Suderwie i ks. Antoniego Dilysa (1923-2020) w Rzeszy i, oczywiście, u tegoż księdza w Wilnie na Gasztołdowej. To tam usłyszeliśmy przy okazji dyskusji nad powieściami Henryka Sienkiewicza absolutną nowinkę – kardynał opowiedział o swoich korzeniach tatarskich, do których przyznawał się także autor „Potopu”. Między innymi utrzymywał kontakty z urodzonym w Wilnie Maciejem Musą Konopackim (1926-2020), przed wojną mieszkającym przy ul. Lwowskiej, tatarskim działaczem społecznym, publicystą i orędownikiem zbliżenia chrześcijaństwa z islamem. W przeddzień swoich 90-tych urodzin ks. kard. Gulbinowicz był na Litwie po raz ostatni. Wyjazd ten nazwał pielgrzymką-pożegnaniem „kraju lat dziecinnych” i „Tej, co w Ostrej świeci Bramie”…

Co by dziś nie myśleć, jak by nie osądzać, w centrum troski duszpasterskiej ks. kard. Gulbinowicza zawsze byli ubodzy, chorzy, opuszczeni, prześladowani. Ale też kresowiacy i rodzina, którą zawsze uważał za podstawę podstaw zarówno w społeczeństwie, jak i Kościele. Kiedy gruchnęła wieść, że odbierze się ks. kard. Gulbinowiczowi nie tylko tytuł i godność biskupią, ale też i pozbawi honorowego obywatelstwa Wrocławia (był też honorowym obywatelem Białegostoku), byłam zbuntowana. Czyżby nie liczyło się to, co w swoim czasie zrobił dla tegoż Wrocławia i regionu – pomyślałam? Już pomijając niezaprzeczalne zasługi dla „Solidarności”, kiedy w czasach stanu wojennego ryzykując nie tylko utratą stanowiska, ale i życia, przechował u siebie 80 milionów złotych tej organizacji. Wspierał też organizującą się „Solidarność” rolniczą. A ileż razy był inwigilowany przez bezpiekę, współpracę z którą teraz się mu zarzuca. Wygodnie jest oceniać z perspektywy czasu, ale realia nie były takie proste. Przypomnijmy też, że tylko we Wrocławiu i okolicy założył m. in.: Caritas, Komitet ds. Poszkodowanych Parafian z terenów Związku Radzieckiego, Schronisko św. Brata Alberta (organizacja dobroczynnej pomocy), Dom Emerytowanych Rolników, Dom Samotnej Matki, Hospicjum i Dom Narkomanów, Towarzystwo Opieki nad Więźniami, Zakład Opiekuńczo-Leczniczy. Funkcjonują do dziś, a więc coś jednak człowiek dobrego dla ludzi zrobił, coś po sobie zostawił potomnym. Patriotyczna postawa w czasach stanu wojennego i wspieranie solidarnościowego podziemia każe zdjąć nam czapki z głów przed Henrykiem Gulbinowiczem. Nie ulega wątpliwości, że jego dokonania jak i jego sylwetka, bronią się same za siebie.

Jak wiadomo, 16 października 2020 roku ks. kardynał Gulbinowicz skończył 97 lat. W październiku tegoż roku otrzymaliśmy ostatnią od niego kartkę, pisaną przez siostrę zakonną, która księdzem wówczas się opiekowała, gdyż stan zdrowia nie pozwalał już mu zrobić tego osobiście. Prosił o dalszą korespondencję i modlitwę, błogosławił. Tymczasem 6 listopada tegoż roku został w polskiej prasie opublikowany oficjalny komunikat wyszczególniający surowe kary nałożone przez Watykan. Jednak jako historyk mam poważne wątpliwości co do tego „dokumentu”. Owszem, na blankiecie oficjalnym Nuncjatury Apostolskiej w Polsce widnieje jej pieczęć, ale nie ma żadnego podpisu ani nazwiska, kto w tym wypadku reprezentował urząd. I czy można uznać to za dokument, skoro nawet nie został opatrzony żadnym numerem? Gwoli ciekawości, nie ma w nim ani słowa o tym, za co konkretnie wymierzono karę.

Sprawę przepchano w błyskawicznym tempie, jakby była na pokaz. Mało tego, cofnięto to, co było przyznane (odznaczenia państwowe i samorządowe) za słuszne zasługi. Wszystko działo się w czasie, kiedy było wiadomo, że świeca życia schorowanego sędziwego człowieka już dogasała. Krytyczny stan kardynała znajdującego się na łożu śmierci uniemożliwił mu jakąkolwiek obronę, choć prawo do niej przewiduje każde postępowanie kanoniczne. To pierwszy taki wypadek w Polsce wobec hierarchy kościelnego.

Kard. Henryk Roman Gulbinowicz zmarł 16 listopada 2020 roku z powodu niewydolności krążeniowo-oddechowej, czyli 10. dnia po ogłoszeniu wyroku. Ponieważ nie tylko zniszczono autorytet, ale także odebrano zmarłemu prawo pochówku we wrocławskiej katedrze – odwieczne prawo dolnośląskich kardynałów – został pochowany w Olsztynie, przy matce Walerii Annie z Gajewskich, zmarłej w 1964 r.

Nie próbuję sobie nawet wyobrazić, co czuł w ostatnich dniach życia… Wciąż nurtuje mnie jednak pytanie, czy aby to był odpowiedni moment, żeby dobijać umierającego? Życie potwierdza, że trzeba być bardzo ostrożnym w ferowaniu wyroków. Stańmy po stronie prawdy. Rozliczmy za zło. Ale ocalmy to, co zostało usunięte w cień lub podeptane.

Liliana Narkowicz

Na zdjęciach: przed plebanią w Rzeszy (1996);
prywatne spotkanie we Wrocławiu (2007)
Fot.
archiwum autorki

<<<Wstecz