Turów jak Westerplatte

Kopalnia węgla brunatnego w Turowie (PL) ma być zamknięta. Natychmiast. Tak orzekła jednoosobowo (jakiś czas temu) sędzina Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej (TSUE) Rosaria Silva de Lapuerta. Gdy polski rząd w odpowiedzi przesłał do Luksemburga obszerne wyjaśnienie, jakie skutki gospodarcze, energetyczne, społeczne miałoby wykonanie arbitralnego orzeczenia hiszpańskiej sędziny, ta w reakcji – znowuż jednoosobowo – nałożyła na Polskę karę: 500 tysięcy euro za każdy dzień niewykonania orzeczenia zabezpieczającego.

Sądzę, że wielu czytelników również na Litwie słyszało o sprawie Turowa. Ale dla nieświadomych podam krótką faktografię. Sprawa kopalni w Turowie znalazła się w TSUE z inicjatywy Czech, których rząd prowadzi coraz bardziej upolityczniony spór z Polską o wyrównanie strat ekologicznych, jakie ma wyrządzać polska kopalnia po czeskiej stronie granicy. Strona polska składała dotychczas wiele ofert polubownego zakończenia sporu, ale czescy sąsiedzi obrali postawę roszczeniową i chcieliby (jak zdradzają negocjatorzy), by Warszawa niemalże „złotem wybrukowała uliczki czeskich przygranicznych wiosek”.

Ostatecznie spór „zawędrował” do TSUE, gdzie, jak już wspomnieliśmy, zapadło szokujące orzeczenie sędziny z Hiszpanii. Wystarczy bowiem powiedzieć, że gdyby je wykonać i kopalnię zamknąć, to Polska z dnia na dzień utraciłaby nawet 7 proc. z ogólnie dostępnej w kraju puli energii. Razem z kopalnią padłaby niechybnie zasilana przez nią elektrownia, kilka tysięcy pracowników straciłoby pracę, a widmo ubóstwa energetycznego zawisłoby nad całym regionem. W pobliskim miasteczku Bogatynia wystąpiłyby braki w dostawie prądu, ciepłej wody, ogrzewania dla mieszkańców, szkół, szpitali, przedszkoli itd. Łączne straty, jak szacują polscy eksperci, mogłyby sięgnąć nawet 36 mld złotych.

Ale sędzinę Lapuerte, która na piśmie otrzymała wyliczone potencjalne szkody jej decyzji, to wcale – by użyć rosyjskiego slangu – „nie kałyszyt”. Bezczelnie zasugerowała ona Polsce, że prąd może z łatwością kupić od Niemiec czy Czech, których kopalnie węgla brunatnego, gęsto zlokalizowane w pobliżu polskiej granicy, nikt przecież zamykać nie zbiera się.

Nad Wisłą tymczasem już nikt nie ma złudzenia (poza oczywiście totalną opozycją), że orzeczenie hiszpańskiej sędziny, powiązanej w przeszłości z Europejską Partią Ludową, ma wybitnie polityczny charakter, a całe TSUE w tym przypadku zostało wykorzystane jako polityczne ramię Komisji Europejskiej, z jaką Warszawa jest w sporze prawno-politycznym. Chodzi o to, by wykorzystać wszelkie dźwignie, zasoby prawne, polityczne i finansowe, by okazać siłę (Macht) wobec niepokornej Polski, jak to otwarcie powiedział był kiedyś były przewodniczący Parlamentu Europejskiego, Niemiec, Martin Schulz. Jego rodaczka, obecna wiceprzewodnicząca PE Katarina Barley niedawno doprecyzowała, na czym ta „Macht” ma polegać. Gwiazda nowej humanizacji oraz mistrzyni wypiekania świątecznych bożonarodzeniowych pierników z podobizną... Marksa (czym pochwaliła się sama na Twitterze) orzekła, że Polskę i Węgry należy po prostu „zagłodzić”. Na szczęście jedynie finansowo, a nie dosłownie, jak to Niemcy w swej historii już kiedyś praktykowali. Polski europarlamentarzysta Jacek Saryusz-Wolski trafnie skwitował powyższe stwierdzeniem, że „Unię, do której wstępowaliśmy, ukradli politycy z największych państw i używają jej jako narzędzie przemocy wobec słabszych”.

W polityce energetycznej ta przemoc wyraża się w forsowaniu projektu (w dużym stopniu ideologicznego) pod nazwą zielony europejski ład, który zakłada przekształcenie gospodarki całej Unii w zeroemisyjną. Projekt ma być zrealizowany szybko, ambitnie, z dużymi, niestety, kosztami dla gospodarek krajów słabiej rozwiniętych, których źródła energii w znaczącym stopniu opierają się o węgiel.

Jak bardzo upolityczniony i zideologizowany jest to projekt, miałem okazję przekonać się osobiście na jednej z sesji Komitetu Regionów Unii Europejskiej, na którą został zaproszony komisarz ds. klimatu Frans Timmermans (znany w Polsce też z zupełnie innej bajki). Jeden z członków Komitetu podczas dyskusji zapytał komisarza o skutki gospodarcze dla krajów mniej rozwiniętych tak ambitnego projektu, który może doprowadzić do powszechnej drożyzny i ubóstwa wielu Europejczyków. Na logiczne i uzasadnione pytanie Timmermans odpowiedział w stylu zaiste komisarza, tyle że z poprzedniej komunistycznej epoki. Nie odniósł się bowiem merytorycznie do zagadnienia, tylko postraszył zebranych Armagedonem, wymyślając na poczekaniu katastrofalną opowiastkę o komecie. Wyobraźcie sobie, prawił, że w kierunku Ziemi leci kometa, która – jak wyliczyli naukowcy – za 30 lat zderzy się z naszą planetą. Możemy nic nie robić i wtedy wszyscy zginiemy. Ale też możemy zrobić wszystko, by do tego nie dopuścić, pererował eurokomisarz, opowiadając niestworzone rzeczy (nawiasem mówiąc ekolodzy-ideolodzy już od co najmniej 70 lat opowiadają to samo). Po tych słowach zahuczało na galerii dla gości, na której usadowił się aktyw polityczny (albo jeszcze inaczej „grupa poddierżki”) komisarza w postaci progresywnej, lewicowo zakręconej, młodzieży. Ta pokrzykiwała jakieś tam pełne słusznego gniewu hasła, wymachując zawczasu przygotowanymi transparentami w rodzaju „Ratujmy Ziemię” albo „Krowy groźniejsze niż samochody, bo więcej emitują CO2”.

Timmermans w ten sposób sprytnie zwolnił się z odpowiedzi na kłopotliwe pytanie odnośnie zagrożeń zielonego ładu dla konkurencji gospodarczej oraz zwykłych obywateli. Dyskusję zamienił w cyrk z obwoźnym ZOO. Dla pytających dał jasny sygnał, że kto „ześlizgnie się z linii partii”, jak to kiedyś mawiali czerwoni rewolucjoniści, temu nie będzie wybaczone przez przyszłe pokolenia.

A trzeba przyznać, że takie kraje jak Polska czy Węgry bardzo nawet „ześlizgnęły się” z lewacko-liberalnego kursu Unii, jaki ona próbuje narzucić wszystkim krajom członkowskim. Dają zły przykład dla innych, jak chociażby Słowenii czy Rumunii. Dlatego mają być grillowane i gnębione zawsze i wszędzie. Dlatego Turów ma być zamknięty, a analogiczne kopalnie po niemieckiej czy czeskiej stronie granicy mogą sobie z powodzeniem prosperować. Dlatego polska reforma systemu sądownictwa w KE jest uważana za upolitycznioną, a analogiczne rozwiązania np. w Hiszpanii są odbierane jako przykład „stabilności prawa” i silnej demokracji. Tak niebywała wręcz obłuda i stosowanie podwójnych standardów czasami nawet u uczciwych publicystów na Zachodzie wywołują odruch sprzeciwu. Christoph von Marschall z niemieckiego „Tagesspiegel” niedawno z oburzeniem zarzucił upolitycznionej Komisji Europejskiej łamanie traktatów w związku z bezprawnymi napaściami na Polskę. „Niech ktoś pokaże moralistom z Brukseli granice ich tyranii”, wołał oburzony w swym felietonie.

Turów ma być Westerplatte w nierównej walce politycznej z lewacko-liberalnymi decydentami Unii Europejskiej, z którego Polska nie może zdezerterować. Mimo że Warszawa została w tej sprawie postawiona pod ścianą, to, paradoksalnie, może być to dobry moment, by stanowczo uzurpatorom dać odpór. Odwinąć się na całego, broniąc suwerenności własnej i innych państw zarazem. Absolutna większość Polaków, świadoma bezprawia i całej brudnej gry oraz jej skutków, będzie murem za swoim rządem.

A totalna opozycja? Ta zdradzi jak zwykle. Dla niej możemy jedynie zadedykować słowa Norwida: „Niewolnicy wszędzie i zawsze niewolnikami będą – daj im skrzydła u ramion, a zamiatać pójdą ulice skrzydłami”.

Tadeusz Andrzejewski
radny rejonu wileńskiego

<<<Wstecz