Wystawa ludowych tkanin w Borejkowszczyźnie

Historia sąsiadów i dywanów

8 sierpnia w Muzeum Władysława Syrokomli w Borejkowszczyźnie odbyło się otwarcie wystawy pt. „Historia sąsiadów w dywanach wytkana”. Wystawione rękodzieła – znakomite wzorce materialnej kultury ludowej Wileńszczyzny – są dziełem i własnością dwóch niegdyś mieszkających po sąsiedzku rodzin – Radziewiczów i Zienkiewiczów ze wsi Łukszyna koło Rukojń.

W otwarciu wystawy udział wzięli członkowie wymienionych rodów, dla których wystawa w dawnym dworku „lirnika wioskowego” stała się niezwykle atrakcyjną okazją do kolejnego spotkania rodzinnego, serdecznych rozmów i miłych sercu wspomnień.

Licznie zgromadzonych w muzeum gości powitała dyrektorka Helena Bakuło, która podkreśliła ogromną wagę regionalnego dziedzictwa materialnego dla zachowania tożsamości ludności autochtonicznej zamieszkującej teren tej części Wileńszczyzny. Pani dyrektor – mistrzyni wielu różnych rzemiosł – dzieliła się wiedzą na temat sztuki tkania na krosnach, opowiadała o rodzajach i przeznaczeniu poszczególnych, wykonanych ręcznie, tkanin. Niewątpliwie barwne opowiadanie większości zgromadzonych w przytulnym saloniku, zwłaszcza przedstawicielom starszego pokolenia, przywołały wspomnienia z młodzieńczych lat, kiedy stojąc przy drewnianych krosnach pomagali swym mamom i babciom w tkaniu. Dodatkową atrakcją spotkania było zwiedzenie strychu, gdzie wśród pachnących ziół i eksponatów, pani Bakuło zademonstrowała gościom tkanie dywanu.

Wystawione rękodzieła – 23 barwne dywany, kilka ręcznie utkanych ręczników i obrus – przetrwały wiele dekad i przeżyły same twórczynie. Prawie idealny stan tych dzieł świadczy tylko o jednym – o ogromnym szacunku, przywiązaniu i miłości do rodzinnych relikwii. Musimy być wdzięczni rodzinom Franciszki Zienkiewicz i Janiny Radziewicz za to, że przechowały dzieła swoich matek i babć w stanie nieskazitelnym, a my dziś możemy je podziwiać jako cenne pamiątki, mające wartość nie tylko materialną, ale też sentymentalną.

– Pomysł na wystawę dywanów natchnęła mi ubiegłoroczna prezentacja śpiewnika „Z kuferka babuni”. Pani dyrektor wówczas podkreśliła, jak ważnym jest utrwalanie, tzw. materializowanie pamiątek po rodzicach. Jej mama, na przykład, śpiewała. A więc wydanie śpiewnika jest bardzo wymownym sposobem utrwalenia tej pamięci. Wtedy w duchu pomyślałam sobie, że przecież moja babcia zostawiła po sobie wspaniały spadek w postaci tkanych dywanów. Ja też jej kiedyś w tkaniu pomagałam, a każda z córek, w tym moja mama, dywany otrzymała w posagu. Dywanami były obdarowywane także synowe. Dzisiaj te dywany są na wagę złota – stwierdza Grażyna Gołubowska, wnuczka Franciszki Zienkiewicz. Rodzina Zienkiewiczów przed kilkunastoma laty przekazała do Muzeum Etnograficznego Wileńszczyzny krosna Franciszki, a podczas wystawy wnuczki Danuta i Jolanta ofiarowały muzeum jeden dywan ze swych zbiorów.

Maria Gołubowska, córka wprawnej tkaczki Franciszki Zienkiewicz z domu Jurgielewicz, organizatorka spotkania, cieszyła się na widok swych krewnych. W rodzinnej imprezie m. in. wzięli udział starsze siostry pani Marii: Genowefa Łukaszewicz, Weronika Drozd oraz młodsze rodzeństwo Halina Stogowa, Krystyna Rusieckiene i Czesław Zienkiewicz. Spośród dziesiątki już nie żyją Regina, Mieczysław i Józef. Piątka sióstr otworzyła swe posażnie skrzynie i przyniosła cenne pamiątki po mamie na wystawę.

– Dziękuję, że przybyliście, nie pogardziliście, pogoda nam dopisuje i naprawdę chyba i sam Pan Bóg cieszy się, żeśmy się tutaj spotkali. Czas ucieka, a my zapominamy o jakichś rodzinnych wydarzeniach, obyczajach. Ale bardzo ważne jest, żeby chociaż troszeczkę tych rodzinnych dziejów – co umieli robić prababcia, babcia czy dziadek – przekazać naszych wnukom i prawnukom – mówiła Maria Gołubowska z Połuknia. – Kiedyś nie zastanawiałam się nad tym, a teraz coraz częściej o tym myślę, jak mama to wszystko zdążała robić? Urodziła dziesięcioro dzieci, wyrosło nas dziewięciu, a dzisiaj, niestety, zostało tylko sześciu. Mama zdążała i wychowywać nas, i nakarmić, i uszyć sukienki.... Wstawała rano, bo przecież jeszcze musiała chodzić do pracy w kołchozie. Przy tym wszystkim znajdowała czas na robótki, którymi była bardzo zainteresowana. Pamiętam, że jak znalazła jakiś nowy wzór na dywan, to najpierw go rysowała w zeszycie w kratkę, a potem te wzory sprowadzała na krosnach. Czas leci i tego, co było, nie odwrócisz, ale cieszymy się, że mamy siebie nawzajem, że każdy ma własną rodzinę – kontynuowała pani Maria, szczególnie serdecznie witając swą kuzynkę Monikę Gajos z domu Krasowską, która wraz z małżonkiem Czesławem Przybyszem na wystawę i rodzinne spotkanie przyjechała z Poznania.

Pani Monika nie kryła łez wzruszenia i opowiadała o ciężkim rozstaniu z rodzinną miejscowością Łukszyną, z rodziną, kochaną ciocia Franią, u której wolała zostać na zawsze, niż wyjeżdżać do rzekomo „zabitej deskami Polski, gdzie ciągle pada deszcz”…

W drodze sześcioletnia repatriantka kilka razy uciekała rodzicom i zgodziła się ze swym losem dopiero wtedy, gdy ojciec pogroził, że jak jeszcze raz ucieknie, to ktoś ją ukradnie.

– Po przyjeździe do Polski zamieszkaliśmy u taty siostry, która tam przebywała od 1946 roku. Wkrótce rodzice znaleźli gospodarstwo w Sulikowie i tam osiedliśmy. Rodzice, szczególnie mama, całe życie tęskniła, płakała, wspominała rodzinne strony. Wspominała też sąsiadów, dlatego gdy dzisiaj przyszłam na cmentarz, to zobaczyłam nazwiska, które kiedyś słyszałam od mamy. Jestem szczęśliwa, że jestem z wami. Dla mnie jest niesamowite, że tutaj ciągle jesteście i pielęgnujecie pamięć o wszystkich – podzieliła się refleksją Monika Gajos.

Obok dywanów pani Franciszki Zienkiewicz na wystawie dumnie paradują rękodzieła jej sąsiadek z rodu Radziewiczów.

– Dywany, które zostały wyeksponowane w muzeum były utkane przez moją babcię, Janinę Radziewicz, siostrę mamy Józefę Malinowską i moją mamę Reginę Widuto. Są jeszcze dwie siostry i one wszystkie razem kiedyś robiły te tkaniny. U nas nazywano te wyroby dywanami. Były przeznaczone do zaściełania na łóżko, ale mieliśmy jeszcze tkane ręcznie, długie chodniki na podłogę – opowiada Wanda Masłowska, potomkini rodu Radziewiczów. – Miałam lat 16, gdy w naszym domu tkało się te, już ostatnie, najnowsze dywany. Niektóre z dywanów używamy, ale wszystkie je staramy się zachować jako cenne rodzinne pamiątki.

Według pani Wandy, tkanie to niezwykle zajęcie, to ciężka i żmudna praca i chociaż wie doskonale, jak działają krosna, gdyż wielokrotnie pomagała przy tkaniu, wątpi czy sama odważyłaby się zasiąść nad tkaniną.

– Tkanie to wielki trud, ponieważ wszystkie te, tzw. przebierane wzorki na dywanie, należało ułożyć na czarnej osnowie. Bobek po bobku, czyli kwadracik po kwadraciku, które trzeba było podwiązać nitką. Pamiętam, że tkałyśmy we trójkę, chociaż jedna osoba też mogłaby sama to wszystko zrobić. Niestety, wtedy praca nad jedną robótką zajęłaby dużo więcej czasu. A tak, ktoś podnosi na nitkę część czarnej osnowy, potem wsuwa deskę, deskę przekręca… – opowiada potomkini tkaczek z rodu Radziewiczów. Babcia pani Wandy hodowała owce, a więc podstawowy produkt do wyrobu nici na dywany był własny. Lecz zanim przybierał kształt cienkich elastycznych nici, trzeba było niemało włożyć wysiłku i cierpliwości.

– Pamiętam, że babcia sama strzygła owce, a moim zadaniem było tę wełnę skubać. Nie bardzo przyjemna to praca… – uśmiecha się rozmówczyni. Rodzina Wandy Masłowskiej z pietyzmem przechowuje pamiątki po babci Janinie, której już dawno nie ma. Jednak żyje w sercach swych dzieci i wnuków, żyje w postaci pięknych dywanów, misternych koronek, wytkanych ręczników z jedwabną nicią i lnianego obrusa, który pomimo tego, że sfatygowany, każdego roku w Wigilię Bożego Narodzenia jest rozściełany na stole.

Aby rodziny nie zaznały niedostatku, dobrzy gospodarze ciężko pracowali na roli. Wiosna, lato i jesień to czas intensywnych prac w polu i ogrodzie, zaś tkactwem pracowite kobiety zajmowały się zimą.

Ważną częścią niedzielnego spotkania w Borejkowszczyźnie było „wspomnienie smaków”, czyli degustacja dań mamy i babci Frani, które w swoim czasie serwowała na stole rodzinnym. Pyszne bułeczki z kapustką, kartoflane bliny, pasztet z podrobów potocznie zwany „wątrobianką”, szynka, ciastka z mąki gryczanej… Gdzież więcej uświadczysz takich rarytasów, jak nie u kochanej babci i mamy?

– Pamiętam, że gdy wychodziłyśmy rano do szkoły to zawsze na nas czekała pachnąca kasza, albo pieczone bliny z jajecznicą prosto z pieca. To było najlepsze tradycyjne jedzenie, które u naszej mamy wszystkim smakowało – z zadowoleniem wspomina Maria Gołubowska.

Podczas rodzinnego pikniku na dziedzińcu muzeum był czas na delektowanie się „babcinymi” przysmakami, rozmowy, podzielenie się wspomnieniami i utrwalanie tych cennych szczęśliwych chwil na pamiątkowych zdjęciach. Już wkrótce wszystko to też stanie się historią. Ważne, aby był ktoś, kto zechce się nią podzielić z przyszłymi pokoleniami.

Wystawa potrwa do końca września, a więc każdy doceniający wartość zanikających rzemiosł może ją obejrzeć i – być może – zaczerpnąć pomysł na to, jak utrwalić dziedzictwo zachowane po swoich bliskich.

Irena Mikulewicz

Na zdjęciu: wystawa tkanych dywanów w Borejkowszczyźnie była wspaniałą okazją na rodzinne spotkanie przedstawicieli dwóch rodów;
dodatkową atrakcją spotkania był krótki kurs tkania na strychu
Fot.
Justyna Juknevičienė

<<<Wstecz