Płynęliśmy sobie w głównym nurcie...

W Słowenii, która właśnie obejmuje przewodnictwo w Unii Europejskiej, odbyło się spotkanie premierów krajów Grupy Wyszehradzkiej z Janezem Jansą, szefem rządu w Lublanie.

Głównym tematem spotkania była nielegalna migracja, która znów puka do drzwi Unii, gdy ta zaledwie – miejmy nadzieję – otrząsnęła się z następstw pandemii. Premierzy V4 i gospodarz spotkania byli zgodni, że bez radykalnego rozwiązania problemu nielegalnej migracji Unia będzie jak kolos na glinianych nogach, którego każdy będzie mógł przewrócić, jeżeli tylko „kolos” w czymś mu nie dogodzi (względnie nie zapłaci mu haraczu).

Dzisiaj najbardziej prawdopodobnym kierunkiem, z którego nastąpi wywracanie „kolosa”, będzie Afganistan, opuszczany właśnie w popłochu przez wojska amerykańskie. Na miejsce marines jak nóż w masło wchodzą brodaci talibowie, którzy postarają się niewątpliwie, by masy uchodźców z tego kraju do niewiernych w Europie były odpowiednio liczne. Kolejnymi możliwymi kierunkami migracyjnymi, jak prognozowali liderzy Europy Środkowo-Wschodniej, będą Afryka Północna oraz Bałkany. Tam, bowiem, też sytuacja jest bardzo krucha i niestabilna.

„Unia musi się zająć rozwiązywaniem takich problemów jak migracja”, w związku z powyższym apelowali do Brukseli zebrani w Lublanie politycy, a wtórował im premier Jansa, który tłumaczył tejże, że „nie będzie silnej Unii Europejskiej ze słabymi państwami narodowymi”.

Litwy, oczywiście, w Lublanie nie było, bo nikt jej tam nie zaprosił. Na własne jej zresztą życzenie, bo władze naszego kraju od lat wolą płynąć w głównym nurcie europejskiej polityki, który w tym akurat zagadnieniu jeszcze nie tak dawno oznaczał niemiecką Willkommenpolitik. Wilno nie oponowało, choć wszystkie kraje w regionie na południowy-zachód od naszego kraju odważnie Niemcom się postawiły. W naszym interesie było też się postawić, ale w ministerstwie spraw zagranicznych na Tumo-Vaižganto ciągle mieliśmy jakoś polityków z kapeluszem nie tego rozmiaru, aby się postawić.

Z racji naszej nieobecności w stolicy Słowenii interesów Litwy tam bronił premier Polski Mateusz Morawiecki, który przedstawił partnerom realia kryzysu migracyjnego, z jakim dziś borykamy się.

A realia obnażyły prawdę. Pokazały np., że nasza południowo- wschodnia granica z Białorusią jest jak durszlak, przez którego dziury wpływają na Litwę nieproszeni goście z Azji, sprowadzeni przez międzynarodową mafię. Rząd przerażony sytuacją łapie się za głowę, ogłasza stan nadzwyczajny, zwołuje posiedzenie Sejmu (też nadzwyczajne) w nadziei, że może mu się uda zepchnąć problem skutków nielegalnej migracji na barki samorządów.

Nasza minister spraw wewnętrznych Agnė Bilotaitė, niczym „panna nieroztropna”, której lampa zagasła w najbardziej nieodpowiedniej chwili, po ciemku i omacku próbuje szukać wyjścia z sytuacji, ale znaleźć nie może. Szarpie się więc, szamoce w bezsilności, a migrantów tylko przybywa i przybywa. Rzuciła nawet groźbę natrętnym intruzom, że jeżeli się nie ustatkują, to ich dzieci będzie kwaterować w pomieszczeniach razem z obcymi im dorosłymi, którzy przecież mogą się okazać opryszkami spod ciemnej gwiazdy. „Pannie nieroztropnej”, która wyraźnie szantażuje, pewnie w głowie myśl nawet nie powstała, że w ten sposób problemy dorosłych próbuje rozwiązywać kosztem dzieci. I to kosztem ich bezpieczeństwa, co jest obrzydliwe i nie mieści się w żadnych kanonach praw człowieka. Tak to polityk z partii litewskich konserwatystów, która udowodniła ostatnio, że klęka na kolana przed każdym gender, w przypadku realnych problemów, związanych z prawami dziecka w tym przypadku, gwiżdże na te prawa z wysokiej góry.

Konserwatyści ze straszenia przed sąsiadami ze Wschodu uczynili niemalże sens swego bycia w litewskiej polityce. Tymczasem nie trzeba chyba być tęgim filozofem czy wielkim myślicielem, żeby skumać, że bez szczelnej granicy z tymi, którymi straszymy dzieci, nie możemy czuć się bezpiecznie. Od lat przecież było wiadome, że skoro nie dajemy rady nawet z przemytnikami spirytusu i papierosów, to tym bardziej nie damy rady z dobrze zorganizowaną międzynarodową mafią przemycającą ludzi.

Algirdas Butkevičius, kiedy był premierem, coś musiał skumać, bo próbował pozyskać pieniądze z Unii na budowę ogrodzenia na granicy z BY pod pretekstem plenienia się choroby ASF. Tłumaczył wówczas Brukseli, że Litwa nie jest w stanie powstrzymać białoruskich dzików, którzy – jak to animalia – bez wiz przedzierają się przez granicę i zanoszą świńską chorobę do naszej Unii. Chodziło mu w rzeczywistości bardziej o przemytników niż o dzików, ale i tak nie został wysłuchany w Brukseli, a na Litwie wyśmiany. Pieniędzy na płot – rzecz jasna – nikt mu nie dał. Butkevičius, jak „ogier z lekka popierdując odszedł do stajni” (że zacytuję Sławoja Składkowskiego w tej sytuacji), na jego miejsce przyszli nowi premierzy, a problem dziurawej granicy z Białorusią jak był, tak został nienaruszony.

Dziś konserwatyści, którzy obudzili się z ręką w nocniku, w pośpiechu zamiast płotu kładą na białoruskiej granicy drut kolczasty, naiwnie oczekując, że migranci go nie sforsują. Naiwnie też oczekują na pomoc z Brukseli tłumacząc jej, że przecież chronią zewnętrzną granicę Unii. Może by tak Gabrielius i Ingrida wzięli ze sobą Agne i razem się udali na wizytację do takich krajów jak Grecja, Włochy czy Hiszpania i tam z autopsji dowiedzieli się, jak Unia „pomaga” swym granicznym krajom w zwalczaniu nielegalnej migracji. Niech zwłaszcza zawitają na Lampedusę i zapytają tamtejszych mieszkańców wyspy, kto finansuje okręty organizacji pozarządowych z Niemiec czy Holandii, które regularnie dostarczają do włoskich portów tysiące nielegalnych emigrantów. Może pobyt na Lampedusie wyleczy wreszcie naszych żółtodziobych polityków, którzy tak uwielbiają płynąć z nurtem głównym europejskiej polityki, z ich naiwności.

Dzisiejszy kryzys migracyjny na Litwie, który jak grom z jasnego nieba uderzył w rządzących, w rzeczywistości jest pokłosiem naszej wieloletniej polityki zagranicznej w Unii Europejskiej, którą można by nazwać polityką chowania głowy w piasek z nadzieją, że uda się przeczekać problem. Do pewnego momentu taka polityka nie narażania się możnym w Unii może i zdawała egzamin. Kazali przyjmować nam kwoty nielegalnych emigrantów, więc przyjmowaliśmy przekonani, że i tak od nas wskutek naszego ubóstwa zbiegną do Niemiec. Tak też się stało. Kazali nam moralnie piętnować niepokornych, którzy odmówili przyjęcia kwot, więc ich piętnowaliśmy.

Ale dzban wodę nosi, dopóki mu się ucho nie urwie. Nam się urwało przekornie akurat wtedy, gdy rządy przejęli politycy najbardziej zacietrzewieni wobec wschodnich sąsiadów i najbardziej potulni wobec Brukseli.

Gdyby byli trochę mniej potulni, a bardziej dbali o interesy własnego państwa, to mieliby płot na granicy wschodniej, a nasza premier byłaby w gronie sojuszników w Lublanie...

Tadeusz Andrzejewski
radny rejonu wileńskiego

<<<Wstecz