Landsbergis potępiając Węgry, sam się potępia

Podczas zeszłotygodniowego szczytu przywódców krajów unijnych w Brukseli doszło do bezprecedensowego ataku na Węgry ze strony innych uczestników Rady Unii Europejskiej. Rząd w Budapeszcie został oskarżony o przekroczenie „czerwonej linii” w łamaniu „praw podstawowych”, za co premier Holandii Mark Rutte zagroził nawet Orbanowi wydaleniem z Unii. Za co chce Holandia wyrzucać Węgry ze wspólnoty? Ano, za to, że węgierski rząd uchwalił ustawę, zabraniającą reklamę homoseksualizmu w szkołach, propagowanie wśród młodzieży zmiany płci oraz przewidującą zaostrzenie kar za pornografię i pedofilię.

Litwa w osobie naszego ministra spraw zagranicznych Landsbergisa juniora ochoczo dołączyła do nagonki na węgierskich bratanków. Prezydent Gitanas Nauseda był przeciwny, ale „junior” osobiście dał polecenie litewskiemu ambasadorowi przy UE, by ten podpisał się pod pismem kilkunastu krajów z europejskiej forpoczty, propagującej tęczową ideologię. W piśmie forpoczta i Litwa zdecydowanie potępiają Węgry za dyskryminację homoseksualistów. Nasz „konserwatywny” szef dyplomacji, potępiając Węgry za ustawę zabraniającą reklamowanie homoseksualizmu w szkołach, wykazał się – należy to koniecznie podkreślić – wyjątkową wręcz obłudą, względnie tak głęboką demencją, że przewyższa ona nawet demencję Joe Bidena, co to nosi ze sobą szpargałki, by przypadkiem nie zapomnieć, co akurat robi (raz podczas prezydenckiej kampanii wyborczej, nie mając szpargałki, pogubił się i twierdził swym wyborcom, że ubiega się o fotel senatora).

„Juniora” o demencję posądzić byłoby trudno, więc pozostaje obłuda. Obłuda wypasiona na łączce nieprawości i wyjątkowego wręcz zakłamania. Bo zauważyć należy, że Landsbergis junior potępił Węgry za akt prawny, którego analogia w jego własnym kraju obowiązuje już od dobrych kilku lat. A żeby było już zupełnie tragikomicznie, to dodać też należy, że litewską ustawę, zabraniającą reklamę wśród młodzieży homoseksualizmu (Istatymas del jaunimo apsaugos nuo żalingos informacijos) przyjęto właśnie z inicjatywy konserwatystów, którym – co prawda – wówczas jeszcze nie przewodził Landsbergis junior, a większość bendrapartietisów nie była jeszcze przeorana ideologią lgbt+.

Gabrielius Landsbergis więc, potępiając Węgry, musiałby przede wszystkim sam się potępić i jak najszybciej zniknąć w atmosferze skandalu ze stanowiska kierownika litewskiej dyplomacji. Może wówczas nowy jej szef zrobiłby coś wreszcie, by resort przestał się kompromitować w temacie, obnażającym pełny infantylizm litewskich dyplomatów.

Bo, dla przykładu, litewska ambasada w Warszawie regularnie kompromituje się na tym polu, gdy stale podpisuje się wraz z innymi ambasadami z tęczowego Zachodu pod ideologicznymi manifestami w obronie praw społeczności lgbt+, która rzekomo cierpi ciągłe katusze nad Wisłą. A katusze cierpi dlatego, że niejaki Bart Staszewski, zawodowy lgbt+, na znakach drogowych w poszczególnych polskich miejscowościach zamieszcza tablice, informujące o zakazie w nich lgbt („strefa wolna od LGBT”). Lgbt+ wówczas zaczyna tam cierpieć katusze, a litewska ambasada współczuć cierpiącym.

Gdy Staszewski, przyparty w sądach przez polską Temidę zaczął tłumaczyć, że jego akcja – to tylko „artystyczny performans”, to co na to litewska ambasada w Warszawie? Co niby potępia? Performanse prowokatora? Słabo chyba, jak na dyplomację zaprzyjaźnionego ponoć kraju. Rodzi się w związku z tym zasadne pytanie, czy dyplomacja, która oczernia swego strategicznego partnera, a innego ważnego partnera potępia za prawo, które od lat obowiązuje w jej własnym kraju, zasługuje na zaufanie? A jej szef? Czy może być traktowany poważnie?

Mińscy (jeszcze przedwojenni) złodzieje odpowiedzieliby na to pytanie juniorowi dosadnie: „Nie rób wiatru, młody, i nie chrzań pieprzem!”. My, używając bardziej dyplomatycznego języka, możemy powiedzieć, że to, co robi dziś nasz szef dyplomacji w stosunku do ważnych partnerów w regionie, to polityczny hienizm. Próba przypodobania się za wszelką cenę możnym w Unii Europejskiej kosztem najbliższych sąsiadów i strategicznych ponoć partnerów.

W Brukseli węgierski rząd przed zakłamanymi zarzutami bronili tylko premier Polski Mateusz Morawiecki oraz premier Słowenii Janaz Jensa. I jeszcze premier Bułgarii Stafan Janew, który zrobił tyle, że przynajmniej powstrzymał się od krytyki. Reszta chętnie rzucała kamieniami, jak donoszą brukselskie media. Oskarżano Węgry o „bycie wielbłądem”, bo o wszystko. O wszystko, co jest największą herezją, gdy chodzi o współczesne „wartości” Unii Europejskiej. Szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen zarzucała, że węgierska ustawa „wyraźnie dyskryminuje ludzi ze względu na ich orientację seksualną”. Prezydent Francji Emmanuel Macron perorował, że „zrównuje [ona] homoseksualizm z pornografią i pedofilią”. Kanclerz Niemiec Angela Merkel była zdania, że węgierska ustawa „dotyczy praw człowieka” (w sensie oczywiście ich naruszania).

I, oczywiście, nikogo przy tym z rzucających kamieni nie obchodziły wyjaśnienia samego premiera Węgier Wiktora Orbana, że „w ustawie nie chodzi o homoseksualistów, tylko chodzi o dzieci i ich rodziców”. By to właśnie rodzice mieli prawo do wychowywania własnych dzieci, a nie aktywiści opłacani przez rządy Holandii, Francji czy Niemiec.

(W przyjętej przez rząd Orbana ustawie chodzi, by szkolne zajęcia podejmujące kwestie seksualności nie mogły propagować zmiany płci ani homoseksualizmu, a także by państwo chroniło prawo dziecka do zachowania tożsamości odpowiadającej jego płci w chwili urodzenia. Ustawa przewiduje ponadto stworzenie ewidencji osób, które dopuściły się pedofilii, i zaostrza kary przewidziane w kodeksie karnym za niektóre przestępstwa związane z pornografią dziecięcą).

Mieszek ze srebrnikami zapłaconymi za propagandę ideologii gender i lgbt jest wyjątkowo pękaty. Kogo więc mogą obchodzić jakieś zdroworozsądkowe wyjaśnienia czy argumenty. Komisja Europejska wyznaczyła przecież bajeczny wręcz budżet na propagowanie lgbt, a nie na obronę niewinności dzieci. Politycy, których w Polsce w latach 90-tych nazywano „pampersami” (karierowicze, łasi na apanaże i doskonale obli ideowo), w lot więc pojęli, jakiej narracji trzeba się trzymać.

Na Litwie do „pampersów” można bez omyłki zaliczyć i szefa dyplomacji, i mera stolicy, i przewodniczącą Sejmu, a i samą premier również. Nic więc ich nie powstrzyma przed buldożeryjnym wdrażaniem agendy lgbt+ nad Wilią. Przy tym konserwatyści są na tyle zaślepieni zawartością mieszka, że nie obchodzi ich nie tylko Litwa, ale i losy własnej partii, która w zawrotnym tempie traci poparcie wyborców. Zaliczyła pod tym względem wręcz absolutny antyrekord, bo zaledwie po nieco półrocznym rządzeniu utraciła grubo ponad połowę wyborców (aktualny ranking partii Landsbergisa – to już tylko 11 proc.). Nikogo – rzecz jasna – to nie martwi.

Martwi jedynie to, co będzie jesienią. Bo jesienią nie ma pewności, czy nawiedzi nas czwarta fala pandemii. Nie ma pewności czy wirus po raz kolejny nie zmutuje na groźniejszą formę. Nie ma pewności, czy znowu nie zostaniemy zamknięci po domach.

Pewne jest jedno. Landsbergis junior i jego „konserwatyści” zrobią wszystko, by na Litwę wprowadzić podstępem tęczowego konia trojańskiego.

Tadeusz Andrzejewski
radny rejonu wileńskiego

<<<Wstecz