85. urodziny troczanki JÓZEFY ŁYCZKOWSKIEJ

Bo życie kołem się toczy…

Czas zaciera twarze, wyrzuca z pamięci niektóre nazwy i nazwiska, lecz im więcej nam lat przybywa, tym chętniej lubimy zanurzać się w przeszłość. Do lat dzieciństwa, które dawno odpłynęły w dal, jednak często pojawiają się przed oczyma w różnych – raz jaskrawych, innym razem mniej sielankowych obrazkach, zwłaszcza wtedy, gdy początek życia – wzrastanie i kształtowanie osobowości przypadł na ciężkie lata wojny, trudny i powikłany okres powojenny.

– Urodziłam się w drugim dniu Wielkanocy we wsi Rezy, gminy Butrymańce w rejonie solecznickim. Moja rodzinna wieś była ogromna. Liczyła 50, a może i więcej domów, porozrzucanych w pewnej odległości od siebie. Pamiętam, że w Rezach było bardzo dużo wesołej, śpiewającej młodzieży. U nas w domu też i mama, i ojciec lubili śpiewać nie patrząc na to czy jest święto, czy zwykły powszedni dzień – opowiada mieszkanka Trok Józefa Łyczkowska, która 13 kwietnia obchodziła 85. rocznicę urodzin.

Nie babcia, tylko Zyta

Pani Józefa, a właściwie Zyta, gdyż z takim – mniej oficjalnym – imieniem przeżyła większą część życia, w Trokach jest osobą znaną. Mimo upływu lat ciągle aktywna społecznie kobieta młode lata poświęciła pracy dziennikarskiej, jest weteranką Zespołu Pieśni i Tańca „Troczanie”, zespołu „Wilia”, należy do miejscowego oddziału ZPL, Akademii Trzeciego Wieku, pisze wiersze, a ponadto jest kochaną i kochającą mamą, babcią i prababcią.

– W rodzinie było nas czworo: ja byłam najstarsza z rodzeństwa, potem co dwa lata rodzili się Stanisław, Irena i Tadeusz. Stanisław zmarł w dzieciństwie. Lekarzy wówczas trudno się było dowołać, więc dziecko zmarło zanim je koniem dowieziono do lekarza w Ejszyszkach. Drugi rok mija jak odszedł również Tadeusz – z żalem mówi Zyta Łyczkowska. Imię Zyta do naszej bohaterki przylgnęło, gdy jako świeżo upieczona dziennikarka trafiła do redakcji i na pytanie jak się nazywa, zwyczajnie odpowiedziała: Józefa. Zwierzchnik stwierdził, że to imię zbyt trudno się wymawia i bez namysłu ją przechrzcił: „Będziesz Zyta!”

– Imię, według tradycji rodzinnej, jako najstarsza z dzieci, odziedziczyłam po ojcu Józefie, ale nawet wnukowie i prawnuki mówią do mnie po imieniu. Kiedyś podpatrzyłam, jak jeden z wnuków biegł do mnie wołając „babciaaaaa!!!”, co najstarsza wnuczka wlot skwitowała: „Jakaż to babcia, to przecież Zyta!” – uśmiecha się dobrotliwie mama Żanny i Andrzeja, babcia Justyny i Karoliny, Edgara i Artura, prababcia Krystiana i Huberta oraz wspaniała świekra Żanny i teściowa Jana.

Dziwnym zbiegiem okoliczności nie tylko imię, ale też rodowe nazwisko Jezulewicz z czasem uległo transformacji.

– Pierwotnie nasze nazwisko rodowe brzmiało z francuska – Jenzo. Znalazłam tego potwierdzenie w dokumentach archiwalnych. Ale mama opowiadała, że kiedyś był w Butrymańcach taki ksiądz Abarowicz, który zawyrokował, iż nazwisko Jenzo brzmi jakoś nietutejszo i zapisał nas jako Jezulewiczów – przybliża historię rodziny dostojna jubilatka z Trok.

Wspomnienia z tamtych lat

Babcia ze strony mamy, Maria ze Stefanowiczów Rozmysłowicz, pochodziła z wielodzietnej niezamożnej rodziny z miejscowości Aleksandryna nieopodal Dziewieniszek. W jej rodzinie wychowywało się 13 dzieci. Mieli malutki ciasny domek. Pani Zyta wspomina, że byli to ciepli i pomocni ludzie. Gdy rodzeństwo babci dorosło, rozsypało się po świecie. Kilkoro odeszło do Pana, trzech synów wyjechało do Ameryki, dwoje – syn i córka osiedli w Wilnie.

Liter malutka Józia uczyła się z książki o historii religii, a pierwszą naukę w szkole zaliczyła w Butrymańcach. Na dalszą rodzice oddali ją do Wilna. Zamieszkała właśnie u rodziny matki, gdzie przy ulicy Krosnies, nieopodal ulicy Wiłkomierskiej, rodzony brat babci miał dom.

– Ojciec chciał, żebym się uczyła w Wilnie. Ukończyłam szkołę na Krupniczej, należę do pierwszej promocji dzisiejszej Mickiewiczówki – udokładnia z dumą. – Pamiętam tę starą szkołę w latach powojennych: wąskie korytarze, przyszkolny sad, a dookoła ruiny. Pewnego razu uciekliśmy z kolegami na wagary i poszliśmy na zamek. Ja jakoś bardziej przyjaźniłam się z chłopakami, nie z dziewczynami; należałam do kółka fizycznego, matematycznego i fotograficznego. Miłe są wspomnienia z tamtych lat, chociaż większości moich szkolnych kolegów już, niestety, nie ma. Nie ma Basi Szabłowskiej, z którą siedziałam w jednej ławce. Ale z innym kolegą z klasy, Marianem Grygorowiczem, nadal razem należymy do Akademii Trzeciego Wieku – uśmiecha się pani Łyczkowska.

Jeszcze ucząc się w szkole zaciągnęła się do „Wilii”, w której śpiewała wiele dobrych lat. Po ukończeniu szkoły nastał czas wyboru: jakie studia wybrać? Nauka w szkole średniej, dzisiejszym Liceum im. Adama Mickiewicza, zawsze była na poziomie, ale litewski… Ten, jak wspomina, wtedy wiele pozostawiał do życzenia. Ponieważ ukończyła szkołę ze złotym medalem mogła bez egzaminów wstąpić, gdzie tylko chciała, nawet na medycynę. Lecz wybrała dziennikarstwo. Była jedyną Polką wśród niemalże 20 Litwinów, więc musiała bardzo dużo pracować, żeby dorównać swym kolegom. Już w końcu pierwszego roku akademickiego po litewsku pisała na czwórkę (w skali pięciostopniowej!).

Dziennikarska kariera

Jeszcze będąc na studiach w Wilnie poznała Stanisława, przyszłego męża. Pochodził spod Landwarowa. Pobrali się po kilku miesiącach znajomości i przeżyli razem długie lata. Mąż pani Zyty już od 14 lat nie żyje. Pierwsza gazeta, do której została skierowana po studiach była wydawana w Niemenczynie, przy rejonowym komitecie wykonawczym i podobnie jak większość mediów w owym okresie rozkwitającego socjalizmu służyła ideologicznym celom. Ale nie tylko, bo czytelnik potrafił między wierszami znaleźć także inne ważne dla siebie treści. Z czasem młoda dziennikarka została przeniesiona do pracy w redakcji takiej samej gazety w Ejszyszkach, gdzie pracowała kierownikiem działu listów.

– To była bardzo ciekawa praca, ale potrzebowała wiele wysiłku, gdyż trzeba było nie tylko zrealizować temat, ale i zadać sobie sporo trudu, żeby dotrzeć do bohatera, na miejsce wydarzenia. Takich wygód technologicznych i logistycznych, jakie dzisiaj mają dziennikarze nie mieliśmy – wspomina. W Ejszyszkach przyszły na świat dzieci państwa Łyczkowskich Żanna i Andrzej. Wkrótce rodzina przeniosła się do Solecznik. Z dwójką małych dzieci niełatwo było pracować w zawodzie dziennikarki, który wymagał pełnej dyspozycyjności, więc pani Łyczkowska zatrudniła się w szkole i wykładała historię oraz geografię.

Z Solecznik rodzina Łyczkowskich musiała się przenieść do Trok, gdzie na trwałe zapuściła korzenie. Pani Łyczkowska kontynuowała pracę w redakcji gazety rejonu trockiego „Przodownik”, wówczas wydawanej w trzech językach, następnie w spółce zajmującej się kolportowaniem prasy.

W jakiej gazecie by nie pracowała, zawsze najciekawszym tematem, tzw. otwartą księgą, pozostawał człowiek, jego radości, troski, zachowanie. Nigdy nie zapomni pustego spojrzenia, twarzy bez żadnego wyrazu matki-pijaczki, której trójka dzieci zginęła w ogniu…

Cud ocalenia

Kiedyś będąc na kuracji w sanatorium w Abromiszkach przyśniła dziwny sen: oto rozpływają się chmury, a zza chmur wygląda twarz starszego człowieka. Chcąc, żeby popatrzył na nią wołała: „Boże, Boże!”. Niestety, obraz ten odpłynął.

– Od tego czasu jak gdyby wszystko się zmieniło na lepsze – dzieli się przemyśleniami pani Zyta. – Nauczyłam się przemilczać, wybaczać, nie zauważać… W ciągu długiego i bogatego w wydarzenia życia nauczyła się przyjmować życie takim, jakie jest, trzeźwo oceniać sytuację, doceniać szczerą życzliwość i rozpoznawać zakamuflowaną zazdrość. Te lekcje historii i ludzi pani Łyczkowska zdobywała nie tylko z podręczników, lecz także z życia.

– Gdy rozpoczęła się wojna ojciec został powołany do wojska i był wieziony do Katynia, ale jakimś cudem udało mu się uciec. Nasza rodzina była na liście przeznaczonych do wywiezienia. Przez pewien czas nawet nie nocowaliśmy w domu. Pamiętam, raz wróciliśmy nad ranem do domu, a tu pies leży zastrzelony. W ten sposób dano do zrozumienia, że i nas to samo czeka – pani Zyta z żalem w głosie wspomina sporadyczne nocne odwiedziny partyzantów z różnych ugrupowań. – Nie było litości od nikogo, bo na wojnie nie ma lepszych i gorszych, jest tylko wzajemne zwalczanie się, znęcanie nad słabszymi.

Rodzina Jezulewiczów miała jednak wielką łaskę u Boga, bo nie spotkał jej los mieszkańców nieopodal znajdującej się wsi Koniuchy. Tak niewiele brakowało, aby dom, cały dobytek wraz z matką, małymi dziećmi i ich nianią Gienią, dziewczyną pochodzącą właśnie z Koniuch, strawiły płomienie. Gdy pewnego razu zagrodę Jezulewiczów napadli partyzanci-rabusie matka sama jedna zdołała obronić swoją rodzinę od zagłady. Zdążyła zalać wodą palące się snopy słomy wrzucane do wnętrza, podkładane pod ścianami na zewnątrz. A kule, które całą serią wleciały przez okno, tylko cudem nie tknęły skulonych za piecem dzieci i niani. Dzielna kobieta w obliczu zagrożenia ukryła je w piwnicy z kartoflami i dzięki temu przeżyły. Niestety, jak wspomina, Gieni nie udało się uchronić życia. Podczas mordu mieszkańców Koniuchów uciekającą z siostrą dziewczynę dopadła kula oprawcy.

Pogodna jesień życia

„Babiego lata pajęcza nić, płynie jak cicha tęsknota/, Ktoś tam o wiośnie zaczyna śnić, mnie cieszy jesień złota” … Lubię jesień, szczególnie jej barwy. Wiele dobrych chwil przeżyłam właśnie jesienią – mówi pani Zyta i cytuje urywek własnego wiersza.

Pisanie wierszy stanowi ważną część życiowej spuścizny Józefy Łyczkowskiej, a pisze w trzech językach: po polsku, rosyjsku i litewsku. Przyjaciele z Akademii Trzeciego Wieku wspierają panią Łyczkowską w wydaniu tomiku wierszy. Pandemia trochę pokrzyżowała plany, niemniej jednak książka niebawem się ukaże. Niektóre wiersze w postaci piosenek znalazły się w repertuarze zespołu „Troczanie”, z którym jest związana od założenia i czuje się w nim niczym w rodzinie. Żartuje, że jest tam i mamą i babcią. I rzeczywiście do „Troczan” należą jej córka Żanna i wnuczka Karolina Sokołowskie. Przyjaciele z zespołu nie zapomnieli o pięknym jubileuszu swej weteranki i obsypali ją serdecznymi życzeniami. Wiele gratulacji dotarło z różnych miejscowości w Polsce, gdzie „Troczanie” bywali częstymi gośćmi.

– Życie przemija, ale wiele wydarzeń się powtarza i kołem się toczy – wzdycha jubilatka, na co dzień otoczona kochającą rodziną, dla której oddaje całe swe serce, ale jak podkreśla – zawsze otrzymuje je wzajemnie. Chodzi na spacery nad jeziorem, czas spędza nad książką, robótką i nie martwi się tym, co będzie.

– Uśmiechnij się, gdy wstaniesz rano, do słonka dziś uśmiechnij się, a jeśli słonko za chmurami – do chmury więc uśmiechnij się. A gdy za oknem niebo płacze, to nie narzekaj, nie smuć się. Gdy dobra myśl po głowie skacze, nic złego dziś nie spotka cię! – mówi na pożegnanie.

Irena Mikulewicz

Na zdjęciach: pani Józefa chętnie zagląda do opasłych albumów, które są piękną pamiątką po minionych czasach;
kobieca część zespołu „Troczanie” podczas jubileuszu 30-lecia., Józefa – druga od lewej, jej córka Żanna – trzecia
Fot.
autorka, Marlena Paszkowska

<<<Wstecz