Wspomnienia z kowalczuckich stron (IV)

Spokojny świat wstrzymał oddech

Często nawiedzają mnie wspomnienia tego najpiękniejszego okresu dzieciństwa: ciekawe szkolne lata, które nie zatarły się i ciągle żyją w pamięci. Słyszę brzęczenie owadów, cykanie pasikoników, śpiewy na polach podczas żniw, klepanie kos, a więc różne dźwięki i melodie donoszące się z tętniącego życiem odległego w czasie wiejskiego bytowania.

Sianokos rozpoczynał się w środku czerwca, gdy trawa szykowała się do rozsiewania nasion, była nasiąknięta soczystym sokiem, pełnym korzystnych witamin. Trawy dostarczały ogromnej siły zdrowotnej dla zwierząt.

Sianokos

Wstawano wcześnie, gdy jeszcze poranne mgły otulały ziemię, a srebrna rosa o świcie lśniła odcieniami tak delikatnymi jak perełki. Trawa była miękka, lekko się kosiła, pachniała świeżością. Kosiarze ze wsi na łąkowych łanach sprawdzali kosy ruchem brusków, jakby gładzili ich ostrza, by sprawnie kosiły. Młodym kosiarzom przypominano i pouczano, jaki będzie porządek pracy. Główny kosiarz zajmował czołowe miejsce. Inni ustawiali się jeden za drugim na odpowiedniej odległości, aby swobodnie machając kosami nie przeszkadzać sobie w koszeniu. Na wskazówkę pierwszego kosiarza jednocześnie wszyscy silnym, męskim machnięciem kos, uderzali w rosnące łany. Ten dźwięk, gdy ostrza kos dotykały biednej soczystej trawy, pachnącej świeżością po nocnym odpoczynku, jak gdyby przecinał poranne rześkie powietrze. Trawa, ścięta przy samych niemalże korzeniach, z delikatnym szelestem równymi przekosami posłusznie układała się na łące. Rytmiczne wykonywane ruchy kosiarzy, pracujących o świcie przy dźwiękach budzącej się przyrody-żywicielki, tworzyły urzekające widowisko.

Przynosiliśmy naszym kosiarzom śniadania na pola. Ten niezapomniany urok wspólnej pracy, trudnej, ale jednocześnie tak plastycznej, cieszył serca. Później sama też nauczyłam się kosić, a nawet uczestniczyłam w zawodach…

Czas sianokosów to też czas zbierania ziół, gałązek brzozowych na „wieniczki” do łaźni, liści brzozowych na herbaty lecznicze, liści poziomek, kwiatków i samych jagódek na lekarstwo. Mogliśmy godzinami obserwować pracę przy koszeniu. Żałosny szum ściętej trawy, która już nie będzie kołysana przez wiatry, zwilżana przez rosy i pojona orzeźwiającym deszczykiem, a wysuszona na siano napełni powietrze zapachem ziół.

Straszna nowina

Nie przemierzaliśmy świata w poszukiwaniu piękna. Piękno było obok: na niebie, na ziemi, na łące, w szumiących borach. Niezmierny spokój nas otaczał. Niestety, nie długo!

Nasz spokojny świat, wypełniony ciężką pracą, ale też zachwytem i wrażliwością na cuda przyrody, wkrótce zakłóciła wiadomość, która błyskawicą obleciała wszystkie państwa. Głośniki radiowe porozwieszane na ulicznych słupach obwieściły straszną nowinę: WOJNA!!! To był właśnie czas, gdy rozpoczęły się sianokosy. Nadciągały trwożne i straszne dni, skończyło się nasze krótkie, wesołe i beztroskie (w porównaniu z dorosłym życiem), ale i pracowite dzieciństwo. Po półtora roku w naszej miejscowości już słyszeliśmy głośne zgrzyty maszyn wojskowych, strzały. Przez wieś pędzono bieżeńców, których rozlokowywano i rozsyłano po domach, stojących blisko drogi i gościńców. Siedzieli na podłogach, pod stołami, wszędzie gdzie tylko było miejsce w pomieszczeniu, patrolowali ich żołnierze. Wśród uchodźców były również dzieci. Nie pozwalano z nimi rozmawiać, podawać coś do jedzenia, choć czasami prosili o posiłek. Patrolujący sami podawali wodę, zabraniali zbliżać się do nich. Spali skuleni tam, gdzie siedzieli i taka sytuacja trwała kilka dni. Nieco później rozpoczęto kopać okopy dla maszyn z działami i dla żołnierzy w lasach, tuż za naszą szkołą i leśnictwem. Bezlitosny czas nieludzkiego traktowania człowieka! To uczucie strachu dobrze było znane tym, którzy przeżyli, przetrwali okrutną zawieruchę złowrogiej napaści.

Czyste niebo zaciągnęło się szarym dymem, echem rozchodziły się wybuchy, strzały, niezrozumiałe syreny, huki. W pamięci nieraz ożywają smutne krajobrazy naszego sielankowego dotąd świata, który jakby zamarł przed zgrozą, naruszył się rytm, tętniący codzienną pracy gospodarzy. Zawisła mgła nad bajecznym swobodnym światem i nikt nie wiedział, jak długo taka sytuacja potrwa, co mamy począć, jak się zachowywać, gdzie się ukryć, aby zapewnić bezpieczeństwo swoim gospodarstwom… Strach było siedzieć w domu, wyjść na podwórko, na pole czy do lasu po suszniak, bo ciągle gdzieś strzelało, huczało, dymiło, przyjeżdżały maszyny.

Ćwik musi być!

Po pewnym czasie zebrano mieszkańców wsi i ogłoszono, aby zakleili szyby papierem na krzyż w postaci znaku mnożenia. Przychodzili wojskowi i uprzedzali, że w ciągu kilku dni należy przygotować się do odjazdu jak najdalej od gościńca i dróg. Nasz dom oraz domostwa innych sąsiadów znajdowały się właśnie blisko gościńca. Należało więc zabić deskami okna, drzwi, a samym wyjechać jak najdalej w ukrycie. Pytano: „Dlaczego?”. „Poczemu?”. Odpowiedź brzmiała: „Tak nado! My was predupreżdajem! Razgawor okonczen. Poniatno?”. Byliśmy zmuszani do pozostawienia własnych ciepłych i przytulnych kątów i wyjazdu z całym dobytkiem gdziekolwiek. Na szczęście nasi krewni mieszkali w odległości pięciu kilometrów w lesie, więc mieliśmy gdzie się ukryć.

Rozpoczęły się przygotowania do wyjazdu. My, dzieci, musiałyśmy pomagać starszym, zachowywać się cicho i posłusznie. A nam się chciało biegać, skakać to na jednej, to na drugiej nodze po zimnej rosie. Zagrać w klasy, rozpluskiwać wodę w kałużach… Musiałyśmy jednak wstać wcześnie, bo była potrzebna i nasza pomoc, w miarę sił, oczywiście. Gdybyśmy się tylko plątały pod nogami, to wiedziałyśmy, że rózga zawsze jest naszykowana. Nie darmo babcia mówiła: „Ćwik musi być, bo mogą i na głowę wskoczyć”.

Zawsze, gdy była potrzeba, z pomocą przychodzili sąsiedzi. Nasi dziadkowie, ojcowie, stryjkowie, sąsiedzi byli powołani do wojska, a raczej na wojnę. Cały ciężar troski o gospodarstwo, pracy na roli wówczas spoczywał na barkach kobiet i chłopców, którzy byli silniejsi niż dziewczynki. Dużo gospodarskich obowiązków umieli wykonać, np. kosić trawę, gdy zwierzynę trzymano w oborach. Były dni wytchnienia i bydło można było wygnać na pastwisko, lecz dorośli nigdy nie wiedzieli, gdzie można zapewnić zwierzętom bezpieczny wypas, na jakiej łące, na jakim polu. Wszystko było zabronione, należało jedynie słuchać rozkazów i natychmiast wykonywać poręczenia. „Nie beczeć!”. „Trzymać język za zębami!”. „Odpowiadając na pytania mówić, że nic nie widzieli i nic nie słyszeli!”. Wielu mężczyzn z naszej rodziny, krewnych, było powołanych do wojska na wojnę w 1939 roku. To była poważna przyczyna, by milczeć. Za to karano i wysyłano daleko. Przeżywaliśmy trwożne chwile. Ale byliśmy dziećmi i mimo to, że wokół panowała atmosfera smutku, nam chciało się hasać. Babcia mówiła: „O, widzicie, słoneczko smutne, a wam tylko figle w głowie. Prędzej do roboty!”.

Bernadetta Mikulewicz

Na zdjęciach: mała Bernadetka z mamą Heleną Mikulewicz z domu Symonowicz;
autorka wspomnień przy rodzicielskim domu
Fot.
Irena Mikulewicz, archiwum

Cdn.

<<<Wstecz