Co będzie w przyszłości normalnością…

Joe Biden wygrał ostatnie wybory w Stanach Zjednoczonych w stylu, w jakim żaden inny prezydent tego kraju tego nie uczynił. Jego zwycięstwo, bowiem, przypomina raczej wyciągnięcie przez iluzjonistę króliczka z pustego kapelusza, niż demokratyczne rozstrzygnięcie. Tymczasem wygrana kandydata amerykańskiej lewicy może mieć ogromny wpływ na dalsze losy najpotężniejszego kraju na świecie, a i samego świata zresztą też.

Gdyby wybory za oceanem były w pełni uczciwe, to sprawy tam mogłyby potoczyć się całkiem inaczej. Bez tricków wyborczych szeroko pojętego obozu Bidena bowiem, zwycięzcą byłby prawie na pewno nie on, tylko jego konkurent – urzędujący prezydent Donald Trump. Wówczas też i rewolucja obyczajowa albo nawet antropologiczna, jak ktoś chce, miałaby w tym kraju mocno pod górkę. Normalność zaś nie musiałaby się obawiać o swoją przyszłość.

Króliczek z kapelusza jednak został wyciągnięty. Demokracja, z której Amerykanie są tak dumni, doznała wstrząsu sejsmicznego o skali 8 stopni w skali Richtera. Nie wiadomo, czy da się ją jeszcze w pełni odbudować, bo raz zdobytej władzy liberalna demokracja (łatwo) nie odda, że sparafrazuję nieco powiedzenie polskich komunistów. Opiniotwórczy lewicowy „Time” przyznał uczciwie, tyle że post factum, że wybory nie były uczciwe i Trump miał dużo racji twierdząc, że zwycięstwo zostało mu ukradzione. Zdradził, że przed wyborami została zawarta nieformalna umowa pomiędzy korporacjami Big Tech a amerykańską lewicą, która to umowa przewidywała uniwersalną doktrynę rodziny Pawlaków z komedii „Sami swoi”, że „wybory wyborami, a zwycięstwo i tak musi być po naszej stronie”. Sieci socjalne (mające potężny wpływ na wyborców w dzisiejszym świecie oplecionym przez globalną pajęczynę) były wskutek umowy całkowicie po stronie Bidena. Tam też były kluczowe stany (rządzone przez demokratów), które na trzy dni przed wyborami zmieniły prawo wyborcze, pozwalając na głosowanie po głosowaniu, czyli dosyłaniu aż do skutku głosów korespondecyjnych już po terminie głosowania. Absolutnie nowy standard demokracji, należy przyznać, z adnotacją wprawdzie, że chodzi o demokrację bananową.

Gdy już Biden zapewnił sobie w wyżej opisanym stylu zwycięstwo, to – chcąc nie chcąc (ale raczej chcąc) – ruszył z realizacją obietnic złożonych przed głosowaniem skrajnej lewicy. Ruszył z kopyta prezydent-katolik i natychmiast zdjął wszystkie pieczęcie z demonicznych wręcz przepisów (dotyczących aborcji), które wcześniej na nie nałożył protestant Trump. Decyzją nowego prezydenta aborcja w Stanach Zjednoczonych stała się więc nie tylko że w pełni wolna od wszelkich skrępowań (finasowych przede wszystkim), ale też obligatoryjna.

Sędziwy prezydent (z blisko osiemdziesiątką na karku) z werwą nastolatka zaczął też przepychać przez Kongres tzw. legislację równościową. W ten sposób nie minęło i stu dni od urzędowania nowego gospodarza Białego Domu, a Ameryka obudziła się z nowym prawem i jakby w zupełnie nowym świecie. Świecie orwelowskim, gdzie kaczki, gęsi, krowy i świnie – wszystkie gęgają i na dodatek jeszcze jednym głosem. Bo taką właśnie ma wymowę przyjęta przez amerykański Kongres (a potem i Senat) tzw. Ustawa o równości (Equality Act). Przepchnięty kolanem demokratów Akt spowodował, że w USA nastąpiła nigdy wcześniej nienotowana w długiej historii ludzkości równość. Równość wręcz totalna, obejmująca wszelkie możliwe dziedziny życia społecznego oraz wszelkie możliwe do pomyślenia sytuacje życiowe. Na podstawie nowego równościowego prawa firmy, banki, uniwersytety, szpitale, hotele, sklepy, punkty obsługi będą musiały stosować się do doskonałej, niczym twierdzenie Pitagorasa, równości. Ta uchwalona równościowa równość spowoduje, że nie będą one mogły odmówić czegokolwiek, co tylko podyktuje skrajnej lewicy jej równościowa obsesja. Tak oto ośrodki adopcyjne nie będą mogły odmówić oddania dzieci na wychowanie homoseksualistom; lekarze nie będą śmieli odmówić dzieciom prawa do zmiany płci, o ile tego sobie tylko zażyczą w swej młodzieńczej niedojrzałości; szpitale i kliniki nie będą w stanie odmówić aborcji na życzenie pod groźbą utraty środków federalnych; kluby sportowe i szkoły nie będą mogły zabronić wstępu do żeńskich toalet i szatni dla mężczyzn, o ile ci zadeklarują arbitralnie, że są kobietami; zaś w żeńskich dyscyplinach sportowych nikt już nie będzie miał prawa zabronić startu osobnikom płci męskiej, o ile znowuż ci orzekną, że przeszli płciową metamorfozę. Instytucjom, które by się odważyły nie stosować do równościowego lex Biden grożą surowe kary finansowe, zaś osobom fizycznym grozi pogonienie z pracy i wszelkie inne wyrafinowane prześladowania ze strony politruków liberalnej demokracji.

To, że nowe prawo nie jest przelewką, na własnej skórze odczuł już student amerykańskiego Uniwersytetu Geneseo w stanie Nowy Jork. Młodzieniec został zawieszony w prawie studenta tylko za to, że w mediach społecznościowych wyraził myślozbrodnię, bo tak chyba rzecz już należy nazywać, iż kobieta jest kobietą, a mężczyzna – mężczyzną. Mężczyzna nie może stać się kobietą, a kobieta nie może stać się mężczyzną. Jeśli jestem mężczyzną i myślę, że jestem kobietą, to nadal jestem mężczyzną. Jeśli jestem kobietą, która myśli, że jest mężczyzną, to nadal jestem kobietą. Pomimo tego, co czujesz, nie zmienia to twojego stanu biologicznego. Tak dokładnie powiedział student i za to powiedzenie władze uniwersytetu uznały go za (cytuję) „osobę niebezpieczną, stanowiącą zagrożenie dla zdrowia psychicznego innych studentów”. Jakim zdrowiem psychicznym muszą się cieszyć profesorowie, którym aż tak bardzo odjechał peron, nie wiem. Wiem jedynie, że złamali oni start życiowy Stevenowi, niczym kiedyś sowieccy komuniści, którzy z uczelni wyrzucali studentów, co prawda nie za nazwanie kobiety – kobietą, a mężczyzny – mężczyzną, tylko za ich burżuazyjne pochodzenie, za religijne zabobony czy tylko za półsłowa krytyki wobec jedynie słusznej partii. Ale jest to jedyna różnica pomiędzy dwoma totalitaryzmami i zanotujmy ten fakt dla historii i potomnych.

Na Litwie tymczasem też już świta jutrzenka dla zwolenników wszelkiej równości i to za przyczyną nowego rządu, tak konserwatywnego zresztą, jak Biden jest katolikiem. Pisałem o tym w poprzednim komentarzu przy okazji tematu genderowej ofensywy rządu Šimonytė. Ale na Litwie, tak jak i w USA, mogło być całkiem inaczej niż jest. Mogło nie być żadnej genderowej ofensywy, gdyby jesienne wybory parlamentarne były nieco bardziej transparentne i uczciwe. Pamiętać warto, że wszystko przecież tak naprawdę rozstrzygnęły feralne 0,2 proc. głosów, których zabrakło AWPL-ZChR do przekroczenia progu wyborczego. Gdyby nie zabrakło, byłaby inna konfiguracja polityczna Sejmu, inna większość i inny zgoła rząd. Niegenderowy.

W historii tak bywa czasami, że o rzeczach wielkich i znaczących decyduje mały, nic nie znaczący – wydawałoby się – szczegół. W wyborach litewskich był nim „króliczek” wypuszczony z kapelusza przez liberalno-tęczową opcję, by zaszkodzić polskiej partii. „Króliczek” się postarał. Zaszkodził. Eksperci OBWE, z dużym międzynarodowym doświadczeniem w kontrolowaniu wyborów w różnych krajach, to odnotowali. Zanieśli do raportu o wyborach na Litwie, jako znaczący feler litewskiej demokracji. Przypomnijmy, iż tęczowemu celebrycie Tapinasowi nie tylko pozwolono na jawne łamanie prawa wyborczego, ale też nie wyciągnięto żadnych sankcji prawnych z jego poczynań już po wyborach. Kolejny bananowy standard.

Teraz zobaczymy, jaką ostatecznie czkawką odbiją się mieszkańcom USA czy Litwy bananowe standardy demokracji. Biorąc pod uwagę, że magazyn pomysłów (jeżeli chodzi o wartości) rządzących w obu krajach jest pustawy, może być nieciekawie.

Jednak czy kiedyś „wszystko jeszcze będzie przepięknie, wszystko będzie normalnie”, zależy od nas, wyborców...

Tadeusz Andrzejewski
radny rejonu wileńskiego

<<<Wstecz