Wspomnienia z kowalczuckich stron (III)

Kwiaty mego dzieciństwa

Przybrzeżne łąki Wilenki, bogate w zioła i różnobarwne kwiaty wyglądały cudnie, niczym kobierzec, nad którym roztaczał się wonny zapach. Od tego zapachu przyjemnie wirowało w głowie. Ręka wprost sama się ciągnęła, żeby zerwać te piękne kolorowe kwiaty, aby móc z bliska się przypatrzyć płatkom, układającym się w złożone kształty i desenie.

Będąc dziećmi czasami przynosiłyśmy do domu łąkowe bukiety. Mama często pouczała nas, że kwiatki pięknie się patrzą i cieszą oko każdego spacerującego po łące, a zerwany kwiatek szybko więdnie i ginie, nie może dać nasion by się rozsiać.

Bajeczny świat przyrody

Moja mama mi mówiła: „Nie rwij kwiatka, bo on zginie, woń utraci, zwiędnie wcale, pszczółka soku nie zastanie”. Ale my lubiłyśmy kwiatkami upiększać domki, pałace zbudowane z mokrego piasku po ulewie, kiedy wszelkie zioła szczególnie upajający zapach roztaczały nad łąką. Każdy kwiatka płatek kształtem swym i barwą, wonią delikatną wabił nas w ten uroczy bajeczny przyrody świat. Cieszył, mrok rozpędzał, serce uleczał, twórczej duszy dawał natchnienie, że przemijały prędko smutne chwile, bóle i cierpienia…

Nie bałyśmy się rosy biegając na bosaka, wracałyśmy do domu przemoknięte, gdyż trawa na łące była wysoka, sięgała nam do pasa. Często otrzymywałyśmy burę, że sukieneczki mokre, że kichamy wieczorem. Ale nas to nie bardzo martwiło, bo lubiłyśmy pić mleczko parzone z miodem i masłem, nawet trochę przychorować, bo wtedy nie rozbudzą wcześnie do roboty. Tak się chciało dłużej powylęgać się w łóżeczku! Bywało, że taka dziecięca chytrość nie pomagała, gdyż latem pracy było moc.

Na teraźniejszych łąkach już nie spotykam takiego mnóstwa różnorodnych kwiatów i ziół. Tylko zostały gdzieniegdzie rumianki, krwawnik, mniszek, pokrzywa, lebioda, podbiał i in. Aż się łzy toczą po policzkach ze wzruszenia, że większość tamtych kwiatów z dzieciństwa wyginęło. Nie słychać tak intensywnego brzęczenia pszczół na lipach i trzmiele rzadziej się spotykają. Nie latają różnobarwne motylki. Niestety, teraz przyrodę „upiększają” tu i ówdzie rozbrzmiewające rozmowy prowadzone przez telefony komórkowe…

Żniwa z… biedronkami

Mniej więcej w wieku ośmiu lat, a było to już po wojnie, uczono nas żąć. Pamiętam jak uczono skręcać przewiąsła, którymi związywano snopy zżętego zboża. Ciekawa była ta pora żniw – wesoła i ciężka. Tyle niespodzianek przynosiła! Na żniwne pola zlatywały różne owady, nie mogłoby wśród nich zabraknąć biedronek. Nauczono nas wróżyć: „Boża, Boża krówko, co będzie deszcz czy pogoda, jak deszcze to siedź, jak pogoda to leć! Bzzz…”. I często ta wróżba okazywała się prawdą. Boże stworzenie odlatywało i była pogoda. „Skąd to maluśkie stworzonko o tym wiedziało, że będzie pogoda?” – zadawałyśmy sobie pytanie. Wiersz: „Boża krówka przyleciała w pięknym fraczku, w czarne kropki i usiadła cicho, cicho na liściu bławatka, pomóc zniszczyć tu szkodników na liściu bławatka, zatańczyła i spokojnie sobie soku popiła, odnowiła siły i znów przybyło ich i do pracy się rzuciła. Tu szkodnika już zniszczyła, tam dziecinę ucieszyła i bardzo była szczęśliwa. Bzzz”. Nigdy się nie zapomni tego pstrego kilimu, pszczół krążących nad kwiatami, kosmatego trzmiela zbierającego nektar i bujającego się na miodowym kwiatku. Śpiewu skowronka, a w nocnej ciszy treli słowika przy strumyku.

Sny pastuszków

Po takim obcowaniu z naturą nawet odpoczywając nocą śniło się, że fruwamy wysoko pod niebem z motylkami, które były ogromnych rozmiarów i w promieniach ciepłego słoneczka poszukują skarbów i najpiękniejszych kwiatów. Rozmawiałyśmy z nimi, byłyśmy lekkie jak puch, więc z podmuchem wiatru unosiło nas wysoko, gdzie można było porozmawiać z owadami, a pszczółki przynosiły nam w ładnych kielichach kwiatowych skrzący się złotymi odcieniami pachnący miodek.

Rano nie chciało się budzić i wstawać. Lepiej było przebywać w tych bajecznych obłokach. Chciało się doczekać zakończenia fantastycznego snu, który pobudzał wyobraźnię. Jednak nikt nie zważał na nasze sny. Budzono nas o świcie, z zamkniętymi oczkami mówiłam, że powieki skleiły mi pszczółki, więc jak mogę wstać, jak będę chodzić? Przecież nic nie widzę… Ale nic nie pomagało, żadna przyczyna na dorosłych nie działała. Będąc na pastwisku czasem się udawało po kolei trochę zdrzemnąć. Zwracałyśmy się z prośbą do świętych aniołków stróżów, by przysłały bajkę, zakończenie nocnego snu. Szczera modlitwa pomagała. Aniołków stróżów udawało się uprosić, więc litowali się nad nami. Ach, ileż to radości sprawiało! A kto był tym szczęściarzem, klęcząc dziękował za piękny sen. Sny opowiadałyśmy sobie nawzajem, a każdy się starał to zrobić jak najciekawiej. Były i nagrody – kwiaty lub żywe raki, których w zakolach rzeki, na brzegu, było dużo.

Jak się robi miód?

Nawet my, dzieci, wiedziałyśmy, że zioła należy zbierać w słoneczne dni. Zazwyczaj zebrane zioła suszono w domu i stosowano do leczenia różnych dolegliwości i chorób. Babcie czarowały nad zielem, zaparzając zdrowotne herbatki. Pasąc bydło i bawiąc się na łące przyglądałyśmy się pszczółkom pracownicom, motylkom i owadom, jak skrzętnie pracują, jakie mają ubarwienie skrzydełek. Nadzwyczajnie ciekawy jest ten świat przyrody, bo takie malutkie stworzonka tak akuratnie zbierają słodki nektar, który przerabiają na wonny miód.

Hasałyśmy po łąkach, spokojnie rozglądając każdą roślinę i bardzo wesoło, pod akompaniament różnorodnych dźwięków i melodii całej orkiestry łąkowej – świergotania ptaków, czasami kumkania żabek oraz innych polnych orkiestrantów – z lekkością podskakiwałyśmy pod niebiosa. Zabawy w berka, ślepą kurkę z podśpiewywaniem Ole, ole Janku urozmaicały nasze chwile, spędzane na przyrodzie. Jednak nie zapominałyśmy o naszych obowiązkach pastuszków, choć krowy w gorące upalne dni lubiły „gilować”, harcować po łące, zwłaszcza gdy żądliły je boląco gile. Biedne krówki ryczały z bólu i prosiły naszej pomocy. Rodzice nakazywali, by każdy z nas miał przy sobie rózeczkę czyli gałązkę z liśćmi, aby odpędzać te kąśliwe owady. W taki sposób ratowałyśmy nasze karmicielki i cielęta od ukąszenia.

Próżność nie zdobi

Na błotnistych miejscach rósł bohun, roślina o cierpkim zapachu, który kazano zbierać, jeżeli znajdziemy. Starsi przywiązywali jego gałązki przy drzwiach obory czy stajni, wtykali pod sufit za belką, koło zagródek dla świń. Obowiązków mieliśmy „po uszy” – tak nam mawiano.

„Tu jedną nogą, tam drugą, wiaterek z wami będzie biegać, pomagać. Jak koniki polne sprytnie będziecie skakać i uwijać się przy pracy, wykonując poręczenia. Próżność nie zdobi nikogo. Gdy prędko się sprawicie to znajdzie się czas na swawolę i zabawy – powtarzała babcia. Przy zabawach zapominano, że oczęta się przetarło o świcie.

Świeże powietrze nas orzeźwiało, chociaż byłyśmy zmęczone. Wieczorem wszystko smakowało, pochwały za nasze trudy i posłuszeństwo nas bardzo cieszyły. Do snu nie trzeba było zapraszać – bez bajeczek i kołysanek zasypiałyśmy, ledwo główki dotykały do mięciutkiej puchowej poduszki. Księżycowy blask oświecał drogę tym, którzy błądzili pogrążeni w sen po pracowitym Bożym dniu.

Bernadetta Mikulewicz

Fot. archiwum (Internet)

Cdn.

<<<Wstecz