Genderowa ofensywa rządu Šimonyte

Na wiosnę rząd Ingridy Šimonytė szykuje ofensywę polityczną. I nie o walkę z pandemią w niej chodzi. Na wiosennej sesji sejmowej rząd ekscentrycznej pani premier ma ruszyć z ofensywą genderową. W pakiecie są aż trzy projekty ustaw, które mają spełnić rolę swoistego tarana, wbijającego w życie społeczne Litwy ideologię gender.

Pierwszym wyłomem w tradycyjnym modelu życia społecznego w naszym kraju ma być inkorporowanie do litewskiego systemu prawnego tzw. Konwencji Stambulskiej (drogą ratyfikowania tego podszytego ideologią gender dokumentu). Pani premier jest gorącą zwolenniczką Konwencji Stambulskiej, w jakiej „nawet z daleka” nie dopatruje się żadnych genderów. Oponentom, którzy owszem się dopatrują, zarzuca, że Konwencji nie czytali albo czytali bez zrozumienia.

W wywiadzie dla Elty Šimonytė daje do zrozumienia, że sama ten sztandarowy dokument Rady Europy ma „obcykany” od każdej strony i dlatego twardo wie, że tam nawet z daleka nie ma mowy, iż mają „przyjść jakieś tam trzecie płcie” i „rozpoczną się jakieś tam rzeczy”. Jako koronny argument, że „jakichś tam rzeczy” nikt nie rozpocznie, pani premier podaje zdanie „prawego katolika” (prywatnie przyjaciela szefowej rządu), który Konwencję Stambulską przeczytał od deski do deski, a i tak „został bez zrozumienia”, w czym ten dokument przeczy nauce Kościoła.

No cóż, skoro tak, to pomożemy po chrześcijańsku przyjacielowi pani premier rozgryźć meandry Konwencji Stambulskiej, a – być może – przy okazji uda się też nam zaradzić indolencji samej szefowej rządu, gdy idzie o ideologię gender.

Niezaradność intelektualna stronników Konwencji Rady Europy o zapobieganiu zwalczania przemocy wobec kobiet i przemocy domowej wynika z tego, że nie potrafią oni w sposób holistyczny spojrzeć na ten dokument. Tymczasem sumaryczne spojrzenie pozwoliłoby dostrzec, że główną ideą dokumentu jest przekonanie, iż istnieje związek pomiędzy przemocą, a rolą płci w tradycyjnej rodzinie, gdzie mąż tradycyjnie niejako dominuje nad żoną. Dlatego też walka z tym „stereotypem” (plus jeszcze z „opresjami religijnymi”) spowoduje, zdaniem autorów Konwencji, że przemocy wobec kobiet w rodzinie będzie mniej.

Pisząc na ten temat swego czasu, wspomniałem, że dokument obliguje rządy krajów, które Konwencję Stambulską podpisały, do „wykorzenienia tradycji”, opartych na „stereotypowym modelu roli kobiet i mężczyzn”. A wiadomo, że dla genderystów największym stereotypem jest właśnie tradycyjna rodzina powstała dzięki małżeństwu mężczyzny i kobiety. Żeby to zwalczać, Konwencja domaga się promowania edukacji publicznej „o niestereotypowych rolach przypisanych płciom”. A więc, w oczywistym domyśle, chodzi o związki tej samej płci, które mają być afirmowane, by zapobiec ewentualności dyskryminacji kobiet w związkach stereotypowych, jakie same z siebie są źródłem przemocy, bo są tradycyjne.

A jeżeli już o płci mowa, to według Konwencji jest ona determinowana kulturowo-społecznie, a nie biologicznie. Z czego wypływa też następny logiczny wniosek, że płci może być „mnóstwo dużo”, a nie tylko dwie (mężczyzna i kobieta), co, jak już nam wiadomo z poprzednich pouczeń dokumentu, jest stereotypem. Profesor Andrzej Zoll, były szef Trybunału Konstytucyjnego Polski, nazwał więc swego czasu Konwencję Stambulską „zamachem na naszą cywilizację”.

Tymczasem warto też zauważyć, że Konwencja Stambulska wskutek swego ideologicznego charakteru nie tylko, że nie ułatwia walki z przemocą wobec kobiet w rodzinach, ale paradoksalnie jeszcze ją utrudnia. A to dlatego, że podmienia prawdziwe źródła przemocy w rodzinach, jak to alkoholizm, narkomania, seksoholizm, bezrobocie (o czym dokument głucho milczy), na źródła genderowe – czyli tradycyjny podział ról, „stereotypowa rodzina”, religia. Po czym widmowe źródła przemocy z Konwencji, jak trafnie zauważa organizacja Ordo Iuris, są żywcem przemycane do dokumentów roboczych organizacji pozarządowych w postaci wytycznych do walki z przemocą wobec kobiet. W ten sposób walczy się nie z prawdziwymi problemami generującymi przemoc, tylko z samą instytucją rodziny. I na tym polega całe clou sprawy, czyli problem, którego premier Šimonytė nie dostrzega „nawet z daleka”.

Drugim w genderowym pakiecie ustaw „konserwatywnego” rządu jest projekt Ustawy o partnerstwie osób neutralnych płciowo, czyli, mówiąc językiem ludzkim, chodzi o związki partnerskie osób tej samej płci. Ustawa jest wręcz sztandarowym projektem środowisk LGBT, domagających się równości małżeńskiej drogą stopniowania żądań. Najpierw związki partnerskie dla osób tej samej płci, potem małżeństwa, zrównane prawnie z małżeństwami tradycyjnymi pomiędzy mężczyzną i kobietą i wreszcie na koniec (po odpowiedniej obróbce ideologicznej społeczeństwa) następuje żądanie prawa do adopcji dzieci. „Jak równość – to równość”, uczciwie podsumował w Polsce cały proces tamtejszy profesjonalny gej Robert Biedroń, aktualnie piastujący godność europosła.

Oczywiście na pierwszym etapie dochodzenia do „pełnej równości” nikt na Litwie tego planu nie zdradzi. Na Zachodzie, który ten proces już dawno przerobił na własnej skórze, taka taktyka została nazwana metodą salami, czyli – mówiąc obrazowo – wykrajania sobie praw przez tęczową agendę plasterkami. Przy tym plasterkami też jest, oczywiście, niszczona instytucja rodziny, której definicja ciągle musi ewaluować wraz z przybywaniem kolejnych nowych konfiguracji współżycia pomiędzy osobami społeczności LGBT (ostatnio w USA np. sąd zarejestrował „rodzinę” pomiędzy trzema tatusiami, którzy ufundowali sobie dziecko, płacąc za jego urodzenie matce-surogatce). Tak samo jak zła moneta wypiera z czasem dobrą, gdy tę pierwszą wpuszcza się do obiegu, tak ideologia gender psuje stopniowo rodzinę, można by podsumować obrazowo cały proces degrengolady na tym polu.

Trzecim postulatem w genderowym pakiecie rządu Šimonytė ma być zmiana (ewentualnie anulowanie) obowiązującej na Litwie Ustawy o ochronie niepełnoletnich przed szkodliwą informacją. Ta ustawa musi być zneutralizowana, by pozwolić działać bez przeszkód dwóm pierwszym. Bo pamiętajmy, że konserwatyści przecież swego czasu właśnie po to ją uchwali, by nie dopuścić propagowania homoseksualizmu w szkołach wśród dzieci i młodzieży. Wywołało to wściekłość homoseksualnego lobby, które miotało gromy i ziało siarką piekielną, domagając się wyrzucenia do kosza „dyskryminacyjnej” ustawy.

Premier Šimonytė w wywiadzie dla Elty przyznaje, że w łonie konserwatystów owszem istnieje spór światopoglądowy, ale ona i tak liczy na przeforsowanie genderowych ustaw w Sejmie nawet bez udziału konserwatystów z partii konserwatywnej, których głosy przecież przy głosowaniu mogłyby być zamienione głosami np. socjaldemokratów. Tymczasem na razie trwa obróbka medialna tematu, w której głosy przeciwne Konwencji czy związkom partnerskim są zakrzykiwane w sposób impertynencki, by nie powiedzieć nieskończenie prymitywny i chamski. Doznał „tolerancji” na tym polu tęczowych aktywistów ks. Algirdas Toliatas, autor petycji, sprzeciwiającej się genderowym ustawom. Nienawistny hejt, jaki wylał się na kapłana ze strony zwolenników postępu, nawet na Šimonytė wymusił reakcję. Premier w wywiadzie napomknęła, że nie godzi się w ten sposób „krytykować krytykę”.

Nie wiem, czy liberalno-konserwatywnej koalicji genderowej uda się przeforsować swe postulaty podczas wiosennej sesji parlamentu. Ktoś powie, że byłby to paradoks, kiedy postulaty skrajnej europejskiej lewicy na Litwie zrealizowałby rząd, mieniący się jako konserwatywny. Ale taki paradoks już kiedyś się zdarzył w Anglii, gdzie rewolucyjne zmiany obyczajowe przeforsowali torysi.

Nie dajmy się więc uśpić konserwatyzmem litewskich konserwatystów, bo jest on często jak zła moneta...

Tadeusz Andrzejewski
radny rejonu wileńskiego

<<<Wstecz