Nowy syndrom sztokholmski

Studenci największej szwedzkiej uczelni artystycznej Konstfack, znajdującej się w stolicy kraju Sztokholmie, zażądali od kierownictwa placówki zmiany nazwy jednej z sal wystawienniczych, zwanej Białe Morze. Młodzi adepci sztuki zrzeszeni w zespole artystycznym Brown Island (Brązowa Wyspa) nie chcą Białego Morza, bo nasuwa ono im „skojarzenia rasistowskie”.

„Czuliśmy się jak brązowa wyspa na morzu białych studentów”, wysuwają absurdalne argumenty dla swego żądania „pokrzywdzeni” studenci i domagają się, by nazwę sali skrócić do jej drugiego człona. Czyli ma być po prostu Morze. Aha, prawda. To jeszcze nie koniec żądań, bo „pokrzywdzeni” chcą, aby cała ceremonia zmiany miała charakter uroczysty z wmurowaniem upamiętniającej historyczne wydarzenie tablicy pamiątkowej włącznie. Donosi o kuriozalnej historii na swych łamach dziennik „Dagens Wyheter”.

Rektor uczelni Maria Lantz w odpowiedzi na żądanie Brązowej Wyspy powołała specjalną grupę roboczą do walki z rasizmem w murach podległej jej Alma Mater, która z mety operatywnie rozpoczęła swoją pracę i już dyskutuje nad zagadnieniem prawomyślności określenia „Białe Morze”. Jak na razie tablica z podejrzaną nazwą jeszcze nie została usunięta z wejścia do sali, ale sytuacja jest niepewna i, jak to się mówi, dynamiczna. Chwilowo zapędy rewolucyjnej jaczejki z Brązowej Wyspy powstrzymała odważna pani profesor Sara Kristoffersson, która to uczona nieustraszenie wyraziła opinię, że nazwa Białe Morze nie ma związku z rasizmem ani opresją. Jest nazwą historyczną, która powstała przypadkowo i pochodzi od białych ścian sali wystawienniczej.

Nie jestem pewien, czy argumenty prof. Kristoffersson poskutkują, bo w takich dyskusjach przecież argumenty ani zdrowy rozsądek czy logika nie liczą się za grosz. Liczy się rewolucyjny duch „pokrzywdzonych” oraz skala histerii, którą uda się im rozpętać wokół poranionego płodu ich wyobraźni (tym razem o dyskryminacji).

Może więc wyjściem byłoby przemalowanie ścian sali wystawienniczej na czarno i później odpowiednio przemianowanie jej na Morze Czarne. W grę wchodzi jeszcze opcja z Morzem Czerwonym albo Żółtym, bo obydwie nazwy mają nieposzlakowaną koincydencję. Ale generalnie nie zazdroszczę grupie roboczej ds. walki z rasizmem, bo dokonać wyboru w tak drażliwej sprawie i jednocześnie nie zdyskryminować ani Afrykanerów, ani Azjatów, ani czerwonoskórych tubylców Ameryki Północnej, to prawie mission impossible. Życzymy, zatem, szczęścia i żelaznych nerwów.

Mania przemianowywania starego i wstecznego na nowe i awangardowe u współczesnych wyznawców nowoczesności jest tak natrętna i silna, że nie są oni w stanie nawet na moment ją przyhamować. Tak oto w Warszawie mania ta ostatnio kazała rewolucjonistkom z czerwoną błyskawicą, wyrysowaną u nich na czymkolwiek, byle widoczne było, że są „Strajkiem Kobiet”, domagać się zmiany nazwy jednego z centralnych miejsc w polskiej stolicy. Mierzą wysoko, bo chcą przemianowania Ronda Romana Dmowskiego na Rondo Praw Kobiet. W trybie rewolucyjnym, oczywiście, czyli natychmiast i bez gadania. W tym celu „dziewuchy” zaczęły bombardować pismami i mailami stołeczny Ratusz, by niezwłocznie zadowolił ich zachciankę, bo – argumentują – prawa kobiet są w Polsce brutalnie łamane, a Dmowski był „antysemitą” i – a jakże – „faszystą”. Jak widać u rewolucjonistek pokroju Marty Lempart wszystko jest proste i nieskomplikowane jak konstrukcja dwusuwowego silnika (tyk-tyk), poczynając od ich słownictwa, którego już cytować nie będę, bo Czytelnicy zaczynają narzekać na wulgarność, a na ich umyśle kończąc. Frosia z Wodokaczki zażądała praw kobiet w sobie wyobrażonym życzeniu, magistrat Warszawy długo nie będzie się sprzeciwiał. To rzecz pewna. Bo przecież prawa kobiet w pojęciu Frosi z Wodokaczki również dla obecnych włodarzy polskiej stolicy są rzeczą świętą i amen.

Rewolucyjny zapał apologetów nowoczesnej nowoczesności jest też bardzo wszechstronny i nie ogranicza się bynajmniej tylko do wymiany nazewnictwa. Ostatnio furorę w kinematografii, dla przykładu, robi zjawisko odtwarzania roli historycznych postaci, należących do rasy białych przez aktorów rasy czarnej (fuj, jak niepoprawnie mi wyszło, ale trudno). Jak rewolucja, to rewolucja. Musi być kompletna i wszechogarniająca, oparta na generalnej zasadzie „nam wsio ryba”, jak mówią Rosjanie, czyli „ganz egal” (to już Niemcy tak mówią), kto kim był, byle było artystycznie i profesjonalnie. Reszta jest rzeczą wtórną i względną. Dziś man, jutro woman. Niegdyś biały, dzisiaj czarny, co za różnica.

Taką to logiką szermując, angielska telewizja Channel 5 postanowiła nakręcić serial historyczny o życiu monarchy Anglii Henryku VIII, którego drugą żonę Annę Bolleyn ma zagrać aktorka Jodie Turner-Smith. Przepraszam, że skonkretyzuję –Turner-Smith jest aktorką czarnoskórą. Król Henryk VIII był zaś jako żywo niepoprawny politycznie i wybierał sobie żony wyłącznie bladolice. Ale w czym właściwie problem?, oburzają się zwolennicy nowoczesnego postępu. Dlaczego to niby nie można byłoby wpuścić do kina eksperymentu? Była białą królową, zostanie czarną. Przecież „trudno o jakiś racjonalny argument, dlaczego utalentowani czarnoskórzy aktorzy nie powinni mieć szansy”. Szansy, by zagrać nie swoją rolę, dokończmy pokrętne rozumowanie krytyka teatralnego Jakuba Majmurka, który uważa, że na scenie teatru mamy oglądać nie aktora z jego „prywatnymi cechami – jak kolor skóry właśnie”, tylko jego kunszt aktorski, warsztat i profesjonalizm. Trochę się zgodzę, ale nie całkiem. Bo kunszt, kunsztem, ale jeżeli pójdziemy tym tokiem myślenia, to w bajce dajmy na to papuga mogłaby grać małpę, byle profesjonalnie naśladowała jej dźwięki i ruchy, a słonia – nosorożec, któremu zawsze można przecież doczepić trąbę. Wiem, że spłaszczam temat, ale na ludziach jakoś nie chciałoby się żonglować przykładami. Generalnie, oczywiście, Nerona zawsze może zagrać hollywoodzka gwiazda Jackie Chan, a cesarza Chin – Bogusław Linda. Tylko po co? „W dzień nie szukaj gwiazd, one nocą są”, śpiewa Cleo i chyba odpowiada na zagadnienie, które właśnie roztrząsamy. Dlaczego więc na siłę stosuje się zasadę zamiany ról? Odpowiedź jest jedna i brzmi następująco: żeby nikogo nie dyskryminować.

Bo według nowoczesnego rozumu nowoczesnych, jeżeli czarnoskóry zostałby pozbawiony szansy zagrania białego, to byłoby to wykluczenie i dyskryminacja. A musimy pamiętać, że arcynaczelną zasadą zwolenników rewolucyjnego postępu jest niedyskryminowanie wszelkich możliwych pokrzywdzonych, prawdziwych i malowanych. I jeżeli coś przeczy tej zasadzie, jak np. zdrowy rozsądek czy logika, to tym gorzej dla logiki i zdrowego rozsądku. Przy takim rozumowaniu rewolucyjnych zamordystów logika musi pójść sobie w odstawkę, a i zdrowy rozsądek też ma być zdymisjonowany. Są one zresztą tylko zawadą dla rewolucyjnych zamiarów nowoczesnych hunwejbinów, którzy nie życzą sobie, by ktoś mógł sobie myśleć własnym myśleniem. Pozwolone jest jedynie myśleć, co na ten temat myślą hunwejbini właśnie, a potem szybciutko dostosować swoje myślenie do myślenia właściwego. I wtedy dopiero będzie porządek, nowoczesność, postęp, liberalna demokracja i gender. Czyli wszystko na swoim miejscu. Czarny będzie żółtym, biały – czerwonym, a małpa – papugą. Rewolucjoniści każą szukać gwiazd dzienną porą, bo o to im chodzi, by był chaos, zamęt i pełny relatywizm...

Czacha ma dymić z powodu ciągłego zamętu, by nie przeszkadzać rządom nowoczesnej nowoczesności.

Tadeusz Andrzejewski
radny rejonu wileńskiego

<<<Wstecz