Błądzą tylko w jedną stronę II

W przedsylwestrowym komentarzu podsumowaliśmy kurioza roku 2020, pomijając jednak (zupełnie niezasłużenie) Litwę. Dziś ten błąd naprawimy, zwłaszcza że w tym temacie również u nas przykładów nie zabraknie.

Zaczniemy może od wydarzenia centralnego, jakim było powołanie nowego rządu na Litwie pod przewodnictwem Ingridy Šimonytė. Rząd, który powstał, może, bez dwóch zdań, zarówno w skali litewskiej, jak też szerszej światowej, pretendować do miana gabinetu politycznych przedszkolaków. Z 14 jego ministrów bowiem aż połowa, to politycznie i wiekowo żółtodziobowie w wieku lekko (albo czasami trochę bardziej) po trzydziestce. Wszyscy, oczywiście, są straszliwie ambitni, obiecują wyborcom góry przesunąć, Księżycowi nowy blask nadać, powszechny dobrobyt na Litwie wprowadzić, nazwiska, komu trzeba, na oryginalne pozamieniać. Na liście rezerwowej obietnic jest też zapowiedź przyznania praw do „ich praw” tym, którzy z racji na swą odmienność jeszcze nie posiedli pełni praw.

Bardzo jest miło słuchać takich obietnic, tyle że nie wiadomo, czy będzie równie miło, gdy przyjdzie czas weryfikacji. Na razie jednak, to Amerykanie muszą z zieloną wręcz zazdrością patrzeć na naszych zuchów z rządu. U nich przecież w wyborach o najwyższy urząd startowali kandydaci co najmniej dwukrotnie bardziej posunięci w latach od połowy ministrów w naszym rządzie.

Na koniec starego roku reinkarnował się w życiu politycznym Litwy polityk, który wydaje się być niezniszczalnym na widnokręgach litewskiej polityki. O Wiktorze Uspaskichu jest mowa, który już wielokrotnie znikał ze sceny politycznej w Wilnie, ale też za każdym razem spektakularnie powracał.

Nie inaczej było i w minionym roku, gdy partia Uspaskicha w cuglach powróciła do Sejmasu i od razu stało się o niej głośno. Tym razem za sprawą posła Antanasa Guogi, świeżego narybku „darbietisów”, który jednak – można tak powiedzieć – już na starcie „pocapał się” z guru swej partii. Głośno bowiem powiedział, że wątpi, czy jest zgodne „z wartościami partii” reklamowanie przez Uspaskicha pewnej wody mineralnej, która ma mieć cudowne właściwości, pomagające nie zachorować na Covid-19. Takie powątpiewanie w nieomylność partyjnego guru, co kiedyś już siebie ogłosił „lekarzem rozumu”, może boleśnie urazić tegoż guru, no i zepsuć „byznes” dla sprzedawców cudownej wody. Oj, nie zaczyna się dobrze rok dla Antanasa Guogi.

Guodze Sylwester minął więc pewnie w minorowym nastroju, za to skandalista i celebryta w jednej osobie Arūnas Valinskas świętował go zapewne w dobrym nastroju. Jemu bowiem upiekło się, bo sąd na koniec roku uznał go za niewinnego w skandalicznej sprawie podjudzania do zabijania Polaków. Valinskas w jednej z audycji mówił o „rozstrzeliwaniu jednego Polaka w rok”, potem jednak, gdy zorientował się o odpowiedzialności karnej za skandaliczną wypowiedź, zaczął twierdzić, że wcale nie mówił tego, co powiedział.

Ba, zaczął nawet udawać ofiarę Polaków w osobie polskiego samorządu (rejonu wileńskiego), który miał nasyłać na niego ludzi z kontrolami jego biznesu w podstołecznym rejonie. Ale na tym nie koniec. W specreportażu w litewskiej TV ogłosił wręcz, że nie tylko rejon nasyła na niego ludzi, ale też zdradził, że ma przeczucie, iż ktoś chodzi koło jego domu albo nawet jeździ. I ten ktoś zapewnie zagryzł mu psa albo jakoś inaczej go uśmiercił, bo biedne zwierzę nie żyje.

Dziennikarz, montujący reportaż, wiernie powtórzył omamy Valinskasa, ale na koniec przyznał, że rejon nikogo na celebrytę nie nasyłał, a cała reszta opowieści jest nieweryfikowalna.

Dla sądu reportaż mógł posłużyć jako swoiste alibi w stosunku do osoby Valinskasa. Bo jeżeli „osoba” twierdzi, że ktoś za nim chodzi, a może nawet jeździ i ktoś na niego nasyła ludzi, choć wcale tak nie było, to czy ta sama osoba może odpowiadać za słowa, które wprawdzie wypowiedziała, ale sama zaprzecza sensowi swych słów. Biegli specjaliści na ogół w takich sytuacjach orzekają niepoczytalność mówcy, w co też najwyraźniej uwierzył sąd. Sędziowie jednak, którzy wydali wyrok, nie wydają się być osobami należącymi do najbardziej inteligentnych na świecie.

A teraz z litewskich kuriozów przejdźmy jeszcze na chwilę do kuriozów innych nacji. Za oceanem po ostatnich wyborach korzystnych dla lewicy, która w USA jest mocno progresywna, absurdy polityczno-poprawnościowe wyraźnie się nasilają. Widać to chociażby po nowych projektach ustaw, jakie zgłaszają w Kongresie demokraci. Jeden z nich np. bierze się za słownictwo w jego archaicznym i wstecznym brzmieniu, jak uważa progresywna zaoceaniczna lewica. Tak oto z amerykańskiego słownictwa mają zniknąć takie słowa jak „ojciec”, „matka”, „syn”, „córka”, „brat”, „siostra”, „dziadek”, „babcia”, bo są one nacechowane płciowo. Są zatem nieinkluzywne. A ma być właśnie inkluzywnie i wszechwłączająco. Neutralnie do bólu zębów. Zamiast więc wyżej wymienionych archaicznych synów, córek, braci, sióstr, kuzynów, siostrzenic będzie jedno neutralnie płciowo, poprawne politycznie słowo „dziecko”. Proste i inkluzywne... wariactwo na miarę, na przebierając, wicespicker Parlamentu Europejskiego Katariny Barley, niemieckiej marksistki, która pochwaliła się, jak na ostatnie święta Bożego Narodzenia wypiekała pierniczki z podobizną... uwaga, swego idola Marksa. Amen.

Albo nawet nie amen, przepraszam. Bo w Ameryce teraz się mówi „Amen and awoman”. Tak przynajmniej poucza Amerykanów ich kongresmen z łona demokratów Emanuel Cleaver. Ten to jegomość, pastor Kościoła metodystów, żeby było śmieszniej, użył takiego sformułowania na pierwszym posiedzeniu Kongresu po wyborach, by w ten sposób dowartościować kobiety.

Po angielsku bowiem słowo „amen” brzmi bardzo podobnie jak „a man”, czyli mężczyzna. Postępowy pastor więc postanowił, że do słowa modlitwy chrześcijan należy też dodać „a woman”, co oznaczałoby kobieta. „Mądry” ten pastor jak cholewa od buta, co mu nawet niektórzy koledzy z jego własnej partii wytknęli, nazywając jego popis „radykalnym szaleństwem”. Jednozgodnie pod taką opinią się podpisujemy.

I na koniec słów parę o liderze w ściganiu się na polityczną poprawność w Europie. A za takowego może z powodzeniem być uznana Szwecja, gdzie w mieście Göteborg jeden z nauczycieli matematyki postanowił nie poprawiać błędów swych uczniów, jakie poczynili w zmaganiu się z królową nauk. Pech chciał, że matka jednej z uczennic niestandardowego nauczyciela zajrzała jej do kajetu, gdzie z przerażeniem dostrzegła, że 95 proc. zadań było rozwiązanych albo błędnie, albo w sposób niepełny. Ale nauczyciel niczego nie poprawił, tylko na poszczególnych stronach zeszytu wpisał adnotację ze słowem „dobrze”. Rodzicielkę oburzyła taka niefrasobliwość pedagoga, dlatego poskarżyła się na niego do dyrekcji szkoły. Jakże była zdumiona, gdy dyrekcja stanęła po stronie matematyka, który swą nonszalancję tłumaczył tym, że „nie chciał zniechęcać dzieci do nauki”.

Nawet progresywni i do szpiku kości tolerancyjni na absurdy Szwedzi w tym przypadku nie wytrzymali. W gazecie „Götebergen-Tidningen/Expressen” jeden z czytelników napisał, że „pedagogika, która boi się konfliktów, opiera się na błędnym przekonaniu, że wszystko musi być zabawne i stymulujące”.

Nam zaś zostaje tylko potwierdzić prawdziwość tytułu felietonu, że współcześni politrucy poprawności politycznej „błądzą tylko w jedną stronę”.

Tadeusz Andrzejewski
radny rejonu wileńskiego

<<<Wstecz