Marchewka, czyli owoc porozumienia

Premier Polski Mateusz Morawiecki wysłał przed szczytem UE w sprawie zatwierdzenia Wieloletnich Ram Finansowych na lata 2021-2027 pisma do unijnych przywódców – szefowej Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen, szefa Rady Europejskiej Charlesa Michaela oraz kanclerz Niemiec Angeli Merkel (z racji aktualnego przewodniczenia Berlina UE), w których przestrzegł polityków użyciem weta, w razie, gdyby został narzucony wspólnocie pozatraktatowy mechanizm „fundusze za praworządność”.

W sprawie tzw. mechanizmu „fundusze za praworządność” wstępnie porozumieli się Parlament Europejski oraz niemiecka prezydencja w Unii Europejskiej. Zakłada on możliwość wstrzymania wypłaty środków z unijnego budżetu dla państw, które zostałyby uznane arbitralnie przez Komisję Europejską za kraje łamiące praworządność. Tymczasem, jak wiadomo, tzw. praworządność nie została w jakikolwiek bądź sposób zdefiniowana przez dokumenty Unii, za jej brak dowolny kraj może więc być ukarany na podstawie widzimisię unijnych polityków i klerków. Dlatego też premier Morawiecki w listach do notabli brukselskich przestrzega, że Polska nie może się zgodzić na uznawalność mechanizmu tzw. praworządności, bo prowadziłoby to Unię do „stanu niepewności prawa”, a w konsekwencji również do niezrealizowania ambitnego budżetu.

Wcześniej podobne pisma, tyle że w bardziej ostrym tonie, do unijnych adresatów wysłał też premier Węgier Viktor Orban. Porównał on wręcz przyjęcie przez wierchuszkę UE mechanizmu „fundusze za praworządność” do metod stosowanych kiedyś przez Związek Radziecki, który swymi satelitami z RWPG zarządzał sposobem bicza i marchewki. Dziś to Bruksela próbuje stosować szantaż finansowy wobec państw, które nie chcą ulec jej polityczno-ideologicznym naciskom. Krnąbrni niewyznawcy liberalnej demokracji mają być po prostu „zagłodzeni” finansowo według doktryny upowszechnionej ostatnio przez niemiecką wiceprzewodniczącą PE Katarinę Barley.

Bruksela, wymagając – w sowieckim stylu – praworządność na Polsce i Węgrzech, sama jednocześnie stosuje mechanizmy, które, mówiąc najdelikatniej, brutalnie depczą wszelką literę prawa, jaka kiedyś została wpisana do unijnych traktatów. Nie ma, bowiem, w nich nawet jednej samogłoski, która by łączyła wypłatę środków z unijnego budżetu z kwestią tzw. praworządności. Praworządność w państwach członkowskich zgodnie z Traktatem lizbońskim może być badana na podstawie art. 7 tego dokumentu, którą to zresztą procedurę Bruksela wszczęła wobec Polski (później też i Węgier) jeszcze przed trzema laty. Od tego to czasu bada mozolnie polską praworządność i nic jakoś zbadać ani znaleźć nie może, czym by na gruncie prawa mogłaby Warszawie udowodnić złamanie uchwalonego przez Unię prawa. Zarzuty w rodzaju, że „w Polsce Rzecznik Praw Obywatelskich jest pod stałą krytyką rządzących” tylko raczej rozśmieszają, a nie skłaniają rządy innych unijnych państw do nałożenia sankcji na Warszawę.

Nie mogąc zatem legalnie użądlić nielubianych konserwatywnych rządów w Warszawie i Budapeszcie, Brukselka wysiliła się na „kreatywność” i postanowiła obejść prawo, podeptać traktaty, by aktem niższej rangi, jakim jest porozumienie, zastąpić traktatowy art. 7. W ten właśnie, bezczelnie niepraworządny sposób, zrodził się mechanizm „fundusze za praworządność”. Gdyby został narzucony wspólnocie, oznaczałoby to całkowitą zmianę filozofii dotychczasowego funkcjonowania Unii. Nowy, nieznany dotychczas mechanizm, dawałby bowiem anonimowym, przez nikogo niewybieranym unijnym klerkom prawo w sposób uznaniowy karać kraje, które musiałyby drżeć przed uzurpatorami, by nie utracić miliardowych środków. Oznaczałoby to „radykalne ograniczenie suwerenności krajów” oraz „poddanie ich politycznemu i zinstytucjonalizowanemu zniewoleniu” przez superpaństwo ze stolicą w Brukseli, przestrzega przed fatalnym rozwiązaniem minister sprawiedliwości Polski Zbigniew Ziobro.

Jest to groźne memento bynajmniej nie tylko dla Polski czy Węgier. Unijni biurokraci już przecież udowodnili nie raz, że w razie potrzeby potrafią „wystrugać sprawę z banana” i albo kogoś nagrodzić, albo ukarać. Jak trzeba było Grecję przeczołgać za długi, to przeczołgali. Jak trzeba było pofolgować interesom Francji, to potrafili ze ślimaka zrobić rybę (by dogodzić gustom kulinarnym „żabojadów”). Jak pojawiła się potrzeba udobruchać Portugalię i dogodzić jej interesom finansowym, to proszę bardzo: z marchewki wyszedł owoc i po sprawie. I wszystko, oczywiście, zostało załatwione „praworządnie”. Więc jak będzie trzeba, to w Polsce za brak praworządności ogłoszą powoływanie organów sądowniczych przez Sejm RP, zaś analogiczne rozwiązanie np. w Hiszpanii zostanie pochwalone, jako przykład „stabilnego prawa”.

Zrobią to tym bardziej bezceremonialnie, bo są pewni, że na braterską pomoc w sprawie zmanipulowanych oskarżeń wobec Polski mogą zawsze liczyć ze strony polskiej totalnej opozycji. Ta w każdej porze roku i dnia jest gotowa na Targowicę, byle tylko jej „zagranica” pomogła powrócić do władzy.

Oto już zawsze chętna posłanka KO Katarzyna Lubnauer orzekła, że w sporze z Unią o mechanizm praworządności winna jest Polska, bo „PiS Unię Europejską traktuje jak bankomat, z którego pieniądze pobiera bez żadnych zobowiązań”. A przecież jest wiadome nawet Lubnauer, że „bankomat nie zadziała, jak włoży się fałszywą kartę”. Nie wiem, jaką kartą rozliczała rachunki swej partii pani Lubnauer, bo dotychczas „Nowoczesna” tonie w milionowych długach, wiadomo zaś nawet ślepemu, że to właśnie politycy totalnej opozycji np. w Europarlamencie grają przeciwko własnemu krajowi od lat fałszywą kartą. Żebrzą wręcz u swych patronów z grubą kiesą o ukaranie Polski, a krajanom próbują wmówić, jak to polski rząd jest niewdzięczny za dobrodziejstwa wyświadczane mu przez altruistyczne i Ordnung miłujące kraje Zachodu Europy.

Tymczasem, jak wiadomo, pieniądze ze wspólnego budżetu Unii, do którego swą składkę wpłaca również Polska, są wypłacane nie na podstawie czyjejś łaski, tylko na podstawie warunków wynegocjowanych przez unijne kraje. Warunki zaś z grubsza są takie, że kraje Wschodu Europy otrzymują więcej z budżetu UE niż tam wpłacają, za to zaś kraje Zachodu, które więcej wpłacają niż potem otrzymują, mają dostęp do chłonnych rynków „obdarowywanych”. Jak wyliczył ostatnio unijny dziennik „Politico”, ostateczny bilans przepływów środków i tak jest po stronie „obdarowujących”, bo późniejsze transfery pieniężne, powracające do nich w formie zysków pobieranych od „obdarowywanych” np. z transakcji gospodarczych, są znacznie wyższe niż wypłaty z budżetu Unii.

Niemiecka prezydencja w UE usłyszała już polsko-węgierskie „nie” na próbę wdrażania niepraworządnej praworządności we wspólnocie. Szantaż pod przykryciem pandemii się nie powiódł. Sąsiedzi „zagłodzić się” nie dali.

Trzeba wobec tego szukać sposobu, jak z kija zrobić marchewkę, którą unijni klerycy mogliby nazwać kompromisowo „owocem” porozumienia.

Tadeusz Andrzejewski
radny rejonu wileńskiego

<<<Wstecz