Oszczędźcie nam forpoczty

Na ostatnim posiedzeniu Rady Samorządu Rejonu Wileńskiego można było przecierać oczy ze zdumienia, gdy widziało się, jak opozycyjni radni z ramienia konserwatystów domagali się przyjęcia ich politycznej rezolucji, dotyczącej sytuacji na Białorusi.

Gdyby podobną polityczną rezolucję, tyle że dotyczącą jakiegokolwiek innego międzynarodowego zagadnienia próbował forsować na Radzie ktoś inny, daję gwarancję bardziej pewną niż najbardziej wiarygodna firma ubezpieczeniowa, że ci sami konserwatyści darliby szaty i padali Rejtanem, by tylko nie dopuścić do jej przegłosowania. Padłyby argumenty, że polityka międzynarodowa nie jest domeną aktywności samorządowej, że wchodzenie w kompetencje rządu i Sejmu przez Radę samorządową jest sprzeczne z litewską Konstytucją i ustawami, a więc jest działalnością antypaństwową.

Tym razem jednak radni z partii Landsbergisa, przepychając swoją rezolucję, próbowali udowodnić, że podstołeczny samorząd jest wręcz zobligowany do aktywności na niwie polityki zagranicznej. Dlaczego? Bo jest taka konieczność, brzmiała odpowiedź.

I nie wystarczyła im dyskusja na Radzie na temat sytuacji na Białorusi oraz jednoznaczne stanowisko radnych AWPL-ZCHR na czele z mer, że rządząca w rejonie wileńskim partia popiera starania naszego rządu i Sejmu w kwestii białoruskiej i zdecydowanie potępia wszelkie przejawy przemocy stosowanej przez reżim wobec pokojowych demonstrantów. Konserwatyści spragnieni politycznego show (które bardziej miało pomóc im na zbliżających się wyborach niż samym Białorusinom) głusi byli na jakiekolwiek głosy rozsądku. Np. taki, że samorząd rejonu wileńskiego, mając bezpośrednią granicę z Białorusią, musi szczególnie odpowiedzialnie i rozważnie prognozować możliwy rozwój sytuacji u naszych południowych sąsiadów i być przygotowanym na różne scenariusze. Również na te, przewidujące przyjmowanie potencjalnych uchodźców politycznych z kraju opanowanego kryzysem ustrojowym, do czego potrzebna byłaby przynajmniej minimalna współpraca graniczna. Jak groch o ścianę. Dawaj im rezolucję i koniec.

Wydaje się, że podobnie kategoryczne oczekiwanie wobec Polaków na Kresach mają niektóre ośrodki polityczno-medialne również w Polsce. Przynajmniej takie wrażenie można było odnieść po przeczytaniu publicystyki redaktor Katarzyny Gójskiej zatytułowanej: „Bagatelizowanie represji będzie usprawiedliwiało przemoc”. Na początku lektury można było odnieść wrażenie, że autorka słusznie stawia pytanie o potrzebie ochrony praw rodaków mieszkających na Kresach „w kontekście dramatycznych wydarzeń na Białorusi”. Potem jednak, po przeczytaniu całości publikacji, czytelnik może się zorientować, że zamartwianie się losem Polaków na Kresach przez redaktor Gójską jest tylko błędem semantycznym w jej publicystyce. Nie można bowiem zamartwiać się a jednocześnie próbować zaprzęgać Polaków do politycznego konfliktu, którego nigdy nie będą mogli spożytkować do własnych interesów. Na Białorusi bowiem, w odróżnieniu od Ukrainy, opozycja nie jest antyrosyjska, a wręcz przeciwnie. Nie dąży do integracji europejskiej, tylko ma dość Łukaszenki i jego kliki.

Gdy autorka opisuje prześladowania (od dekady) Polaków przez Łukaszenkę, o przejmowaniu ich mienia publicznego – szkół, ośrodków kultury, mediów, organizacji społecznych, to mówi prawdę. Szkoda tylko, że nie stawia pytania, skąd te prześladowania na głowę Polaków spadły, bo przecież Łukaszenka wcześniej mówił o białoruskich Polakach jako „o naszych Polakach”. Sytuacja kardynalnie się zmieniła, gdy za poprzednich rządów w Warszawie ówczesny minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski postanowił zrobić ze społeczności polskiej na Białorusi forpocztę do walki z reżimem Łukaszenki. Zostały na to wydane pieniądze i szlachetne hasło o wolności, którą Polacy powinni nieść innym narodom, bo taką mają tradycję. Mówiąc dosadnie zaś Polacy kresowi zostali po prostu potraktowani jak mięso armatnie w walce z bezwzględnym dyktatorem o mentalności kołchozowego pałkarza.

Pałkarz pozostał, a Polacy, którzy z takim trudem po sowieckich represjach odbudowywali swój stan posiadania na Białorusi utracili w znacznym stopniu to, nad czym dzisiaj łzę roni redaktor Gójska. Łzę roni, ale wniosków wyciągać nie chce, bo – wydaje się – nadal oczekuje, iż Polacy na Białorusi będą forpocztą. A przecież Łukaszence tylko w to i graj. Nie zależy mu dzisiaj na niczym bardziej, niż przekonać swych współplemieńców, że całą powyborczą awanturę w ich ojczyźnie uknuli wraży „Polaki i Litowcy”.

Dlatego, biorąc powyższe pod uwagę, chciałoby się szczególnie dosadnie podziękować niektórym „zatroskanym” losem Polaków na Kresach redaktorom z Warszawy i poprosić ich, by przestali uczyć nas żyć. Wmawiać po raz nie wiadomo już który rzekomą prokremlowskość polskich polityków na Litwie, którzy z sukcesem biorą udział w życiu politycznym swej ojczyzny.

Czy udział w rządzie RL, objęcie tam najważniejszych tek, działanie na rzecz poprawy stosunków z Polską, wprowadzanie ustaw prorodzinnych na Litwie na modłę polską, to wszystko działania prokremlowskie? Trzeba by mocno obrazić się na własną inteligencję, by tak widzieć i oceniać działalność polityków AWPL-ZChR. Bezkrytyczne suflowanie we wszystkim litewskim konserwatystom, którzy często na antypolskiej retoryce ciułają sobie punkty wyborcze, nie jest szczególnie chwalebnym zajęciem dla polskich redaktorów zza miedzy. Warto o tym pamiętać.

Na Białorusi zaś mamy, mówiąc słowami premiera Mateusza Morawieckiego, „węzeł gordyjski”, którego rozsupłanie nie jest misją Polaków ziem kresowych. Polacy na Kresach mieszkają od długich wieków, czas Łukaszenki w tej skali to jakiś zaledwie promil. W dobie obecnej misją Polaków Kresowych jest bycie depozytariuszami bogatej polskiej spuścizny kulturowej i wychowanie nowych pokoleń. Łukaszenka zostanie obalony. My możemy mądrze to przyśpieszać, ale nie będąc w forpoczcie...

Tadeusz Andrzejewski
radny rejonu wileńskiego

<<<Wstecz