Osobowości trzydziestolecia

Portal Delfi oraz czasopismo „Reitingai” przeprowadziły z okazji 30-lecia niepodległości Litwy swoisty sondaż. Wysłały tysiąc ankiet do polityków, urzędników, przedsiębiorców, ludzi kultury z prośbą zaznaczenia ze stu podanych nazwisk osoby, która, zdaniem indagowanych, najbardziej pasowałaby do tytułu „Osobowość trzydziestolecia”.

Pierwsza trójka wypadła następująco: Vytautas Landsbergis – 412 głosów, Valdas Adamkus – 403, Algirdas Brazauskas – 379. Do piątki nobilitowanych trafili jeszcze Dalia Grybauskaitė oraz Arvydas Sabonis.

Chociaż wynik sondażu nie jest „vox populi”, bowiem nie była to narodowa kwerenda, tylko raczej głos elit, to i tak rezultat przepytania jest raczej charakterystyczny. Nikogo nie powinien zaskakiwać. Nie zaskoczyła też mnie reakcja zainteresowanych sondażem. Vytautas Landsbergis ucieszył się z pierwszego miejsca jak też z faktu, że naród docenił jego walkę mimo „rzucania w jego stronę ziaren złości”. „Widać nietolerującym mnie niezbyt się powodzi. I to jest dobry znak”, „skromnie” jak zwykle, w swoim stylu, komentował swój sukces profesor. Nie potrafił też powstrzymać się od uszczypliwości wobec „nietolerujących”, co też jest tak charakterystyczne dla ojca litewskiej niepodległości.

Zgoła inaczej na wyniki sondażu zareagował były prezydent Litwy – Valdas Adamkus. Pogratulował on przede wszystkim zwycięstwa Landsbergisowi. Uznał, że wynik, „jeżeli chodzi o pierwsze miejsce jest sprawiedliwy”. „Landsbergis – jakby tam nie było – w historycznym kontekście został doceniony właściwie” – podkreślił były prezydent.

Brazauskas sprawy komentować nie mógł, bo umarł. Ale można domniemywać, że podobnie jak Adamkus doceniłby wkład Landsbergisa w odzyskanie przez Litwę niepodległości. Za życia przynajmniej tak czynił.

Landsbergis, przewodniczący „Sąjūdisu” w okresie walki Litwinów o odzyskanie suwerenności, niewątpliwie znajdzie swoje miejsce w historii naszego kraju. Był przywódcą w trudnych i ryzykownych czasach, w których poprowadził Bursztynową Republikę do restytucji niepodległości. Udźwignął wtedy odpowiedzialność za naród i kraj. Nie rejterował w trudnych sytuacjach. Historia to doceni. Faktem jednak pozostanie również oczywisty paradoks wskazujący, że, mimo zasług, Landsbergis był też najbardziej niepopularnym i nielubianym politykiem 30-lecia litewskiej niepodległości. Regularnie, póki był czynnym politykiem, notował negatywny odbiór swych poczynań w zawstydzających wręcz rozmiarach, bo oscylujących w pobliżu 70 proc. Taki wynik był nie tylko odzwierciedleniem niepopularnych reform, które w jakimś tam stopniu firmował, ani nawet tego, że dopuścił do „prychwatyzacji” majątku narodowego przez swój obóz, tylko – moim zdaniem – z powodów czysto osobowych profesora. Te jego „ziarna złości”, o które posądza również dzisiaj swych oponentów, są bardzo symptomatyczne. Landsbergis zawsze nosił się z wysoka. „Co to ja, co to moja kamizelka” – tak na Wileńszczyźnie się mówi w stosunku do osób pokroju przywódcy „Sąjūdisu”. Oponentów politycznych nie tyle krytykował, co ich wyśmiewał i odbierał im prawo do swego zdania, jeżeli było przeciwne jego – Landsbergisa – zdaniu. Ponadto miał też wyjątkową słabość do apanaży, zaszczytów i innych fruktów władzy. Wystarczy przypomnieć, jak chciał być koniecznie prezydentem. Gdy w wyborach obywatele pokazali profesorowi gest jednoznaczny (nie wszedł nawet do drugiej tury), prezydenturę, przynajmniej symboliczną, próbowali załatwić mu koledzy partyjni drogą administracyjną. Nalegali na Sejm, by ten przegłosował uchwałę, zrównującą pozycję przewodniczącego Rady Najwyższej w czasie walki o niepodległość (w tym czasie stanowisko to pełnił Landsbergis) ze stanowiskiem faktycznej głowy państwa, czyli prezydenta. Nie udało się. Udały się za to machlojki profesorowi, za pomocą których zagarnął bez kolejki najdroższe działki w Wilnie i wokół stolicy. Tutaj koledzy pomogli. Na takie zachowania polityków jednak słupki poparcia społecznego dla nich reagują bardzo czule. Idą ostro w dół.

Drugi w sondażu Adamkus wykazał się w służbie publicznej zupełnie inną klasą. I jako najwyższy rangą polityk i jako człowiek. Jako prezydent nie posiadający zaplecza politycznego w postaci własnej partii, nie mógł wiele dokazać w polityce wewnętrznej, co było odbierane jako jego słabość. W tym kontekście nie zrealizował żadnej właściwie obietnicy danej odpowiednikom w Polsce w zakresie praw polskiej mniejszości na Litwie, bo konserwatyści mu na to nie pozwolili (słynne ażubalisowskie: „ja niczego nikomu nic nie obiecywałem; kto obiecał, niech się tłumaczy”). Ale wodze polityki zagranicznej Litwy trzymał w pewnym ręku. Stawiał na dobre sojusze z USA i Polską. Potrafił w sytuacjach kryzysowych zachować się jak trzeba, dalekowzrocznie, gdy np. stanął u boku prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Tbilisi w okresie kryzysu gruzińskiego. O apanaże, jako emeryt po wysokim stanowisku administracyjnym USA, dbać nie musiał, Litwę w sercu nosił zawsze.

Brazauskas był, można by rzec, postacią po części tragiczną litewskiej niepodległości. W momencie wybijania się przez Litwę ku wolności, pełnił funkcję pierwszego sekretarza KC litewskiej partii komunistycznej. W sprawie niepodległości pole do manewrów miał trudne. Próbował lawirować. Ale jak przyszło co do czego, poparł Litwę, nie Moskwę, jak niektórzy inni komuniści. Charakterystyczne, że kiedy ogłosił odrębność komunistycznej partii Litwy od jej radzieckiego matecznika, to mimo potężnych nacisków ze strony Kremla z decyzji swej się nie wycofał.

Został w tej sprawie wezwany do Moskwy. Jak wspominał kiedyś Gediminas Kirkilas, który był wówczas jego pomocnikiem i razem udał się w podróż, z której nie wiadomo, czy się powróci (Bierut np. w podobnej sytuacji „pojechał do Moskwy dumnie, a wrócił w trumnie”), rozmowy na Kremlu były twarde. Ustinow, ówczesny minister obrony ZSRR, dosłownie próbował wydusić z Brazauskasa odszczekanie separatystycznej decyzji. Klął „matem” jak ostatni cap. Straszył. Brazauskas wił się jak piskorz, kombinował, puszczał dym w oczy, ale z postanowienia nie wycofał się.

W czasie niepodległości w odróżnieniu od Landsbergisa zawsze był popularny wśród ludzi (został wybrany na prezydenta), bo starał się widzieć ich potrzeby. Miał też w sobie pokorę, gdy znosił cierpliwie ubliżania konserwatystów z powodu swej komunistycznej przeszłości. Katedrę wileńską, pomny na słowa matki, wiernym zwrócił.

Landsbergis, Adamkus, Brazauskas – trzy jakże różne postacie litewskiej niepodległości. Każdy z nich na swój sposób przyczynił się do budowy niepodległego państwa, wykazując w trudnych i często kryzysowych sytuacjach zarówno silne, jak i słabe cechy charakteru. Wszyscy trzej w ogólnym bilansie dobrze przysłużyli się Litwie.

Tadeusz Andrzejewski
radny rejonu wileńskiego

<<<Wstecz