Niedomówienie po brexicie

31 stycznia, punktualnie o północy czasu środkowoeuropejskiego, Wielka Brytania opuściła Unię Europejską. Brexit stał się faktem. Stał się też zarazem pierwszym przypadkiem w ponad półwiekowej historii Unii, gdy jej szeregi opuszcza państwo członkowskie.

Dodajmy, że nie byle jakie, tylko państwo z tzw. starej Unii. Ba, państwo należące do jej ścisłego jądra. Pozycjonujące się jako druga gospodarka w UE, a zarazem jako kraj o najstarszych tradycjach demokratycznych. Premier Boris Johnson w odezwie do narodu historyczny moment w dziejach państwa uzasadnił lakonicznie, ale też precyzyjnie jasno: „Przy wszystkich jej silnych stronach i godnych podziwu cechach, Unia Europejska zmieniła się w kierunku, który już nam dłużej nie odpowiada”.

Co nie odpowiada Brytyjczykom w Unii, to wszyscy z grubsza wiemy. No, chyba z wyjątkiem tych, do których to niezadowolenie jest kierowane. Tam bowiem nawet w chwili tak ekstraordynaryjnego zajścia nie nastąpiła żadna refleksja decydentów, żadne uderzenie się w eurobiurokratyczne piersi, nie mówiąc już o jakiejś próbie pogłębionej dyskusji nad tym, co się stało.

Ba, eurokraci tudzież euroentuzjastyczni politycy, zaślepieni własną nieomylnością i wyższością, niewzruszenie przekonani, że jedynie liberalna demokracja może być przyszłością ludzkości, całą winą za brexit obarczyli samych Brytyjczyków. Tych, oczywiście, wstecznych, populistów, nacjonalistów i różnego rodzaju „fobów”. Polityków pokroju Guya Verhofstadta w sytuacji najgłębszego kryzysu UE stać było jedynie na wyświechtane hasło, że odpowiedzią na działania populistów może być jedynie... robienie tego samego, co dotychczas, tylko jeszcze bardziej. Mówi to tylko o jednym. Mianowicie, że dzisiejsze elity brukselskie mają już tak sformowany umysł, że potrafi on dostrzec tylko własne wytwory. Jest całkowicie zamknięty na argumenty inaczej myślących, a nawet na same fakty i realia, z którymi zderzają się współcześni obywatele Unii. Dla przykładu, antyterroryści z długą bronią, bez których dziś już nie są bezpieczne nie tylko brukselskie ulice, ale i ulice wielu innych europejskich metropolii, nie są dla nich żadnym argumentem, że coś z polityką migracyjną Unii jest nie tak. Cała ich odpowiedź jest taka, że musimy się do tego przyzwyczaić, bo tak będzie już zawsze. Takie nastąpiły czasy. Brytyjczycy przyzwyczaić się nie chcieli. Sorry very much rzekli i Brukselce pokazali plecy.

Symptomatyczne było już same zachowanie kierownictwa Unii w godzinie rozstawania się z Londynem. David Sassoli (przewodniczący PE), Ursula von der Leyen (szefowa KE) oraz Charles Michel (szef RE) podpisali w niej wspólną odezwę do obywateli Unii Europejskiej, w której stwierdzają ni mniej ni więcej, że kolebkę najsilniejszej cywilizacji świata chcą oprzeć na... sadzeniu drzew i szybkim Internecie. W pojedynkę żadne państwo nie sprosta zmianie klimatu ani nie znajdzie rozwiązań na miarę cyfrowej przyszłości, a jego głos nie będzie słyszalny w narastającym gwarze na arenie światowej. Ale możemy to osiągnąć razem, jako Unia Europejska – oto złota myśl triumwiratu, który w ten sposób zareagował na największy kryzys w historii „najsilniejszej cywilizacji świata”.

Cała odpowiedź, na jaką było stać kierownictwo Unii. Czyli żadnych zmian, tylko jeszcze więcej tego, co było – biurokracji, bezsilności w obliczu kryzysów, ale też siły, gdy chodzi o narzucanie państwom członkowskim poronionych ideologii. Chyba nie do takiej Unii zapisywaliśmy się, która coraz bardziej zaczyna przypominać superpaństwo z powieści Bolesława Prusa „Faraon”. Tam tytułowy Ramzes w teorii był panem najpotężniejszego państwa na świecie – Egiptu. Rządził i był panem życia i śmierci swych poddanych. W teorii tylko, gdyż w rzeczywistości rządzili wszystkim wszechwładni kapłani. Dziś w Unii jest podobnie. O jej polityce, kształcie reform, wyzwaniach w globalnym świecie coraz mniej decydują jej państwa członkowskie, tylko coraz więcej praw w tych tematach uzurpują sobie współcześni unijni kapłani, czyli eurobiurokraci.

To musi mieć swoje konsekwencje. Nawet gorący zwolennicy liberalnej demokracji to przyznają, krytykując swych ideowych pobratymców za niechęć przyznania się do błędów i rozbijanie Unii od środka. Profesor Oxfordu Jan Zielonka, liberał z krwi i kości, twierdzi, że to właśnie zwolennicy tej opcji, którzy opanowali razem z lewicą unijne struktury, nie chcą spojrzeć w lustro, by tam zobaczyć własne przewinienia. Nie dopuszczają do siebie prawdy, że to ich poczynania doprowadziły do wzrostu populizmu w całej Europie, który był odpowiedzią na populizm ich własny – liberałów i lewicowców. Przyznając profesorowi rację dodajmy, że aby uratować Europę taką, jaką znamy, wymienić musimy nie jej społeczeństwo (ku czemu drogą niekontrolowanej emigracji zdają się dążyć unijne elity), tylko brukselską wierchuszkę.

Brexit paradoksalnie może temu się przysłużyć. Gdy bowiem w Brukselce trwa w najlepsze słowotwórcze odmóżdżenie, kluczowym będzie, czy po drugiej stronie kanału La Manche tamtejszy premier zdoła dotrzymać słowa danego swemu narodowi: „Będziemy w stanie zrealizować zmiany, za którymi głosowali Brytyjczycy”.

Jeżeli tak się stanie i Wielka Brytania po wyjściu z Unii nie dozna kryzysu, tylko wręcz przeciwnie lepiej będzie sobie radziła z takimi globalnymi problemami jak niekontrolowana emigracja, bezpieczeństwo, kontrola granic. Lepiej potrafi zagospodarować te miliardy (60 mld), które wpłacała do bezdennego, zbiurokratyzowanego ponad wszelką miarę unijnego budżetu, od nowa ułoży sobie umowy handlowe z Europą, np. według modelu norweskiego, to może się okazać, że Unia znajdzie się w dużym niebezpieczeństwie. Legendy i mity na jej temat, bowiem mogą prysnąć w jednej chwili jak bańka mydlana.

I może się wówczas okazać, że trzeba będzie bronić się Unii przed losem śp. ZSRR. Przy czym wszyscy pojmą nagle, że reformy a la Gorbaczow (zreformować molocha tak, by było tak jak było) niczemu nie służą.

Czy jednak wtedy Unię będzie stać na prawdziwe reformy? Tutaj pozostawiam takie pewne niedomówienie...

Tadeusz Andrzejewski

<<<Wstecz