Do tworzenia inspiruje mnie samo życie…

Rozmowa z ANNĄ WYSZKONI, piosenkarką, kompozytorką i autorką tekstów

Większość wilnian znała Panią jedynie z nagrań, a niedawno aż dwukrotnie mogliśmy zobaczyć Panią i usłyszeć „na żywo”: podczas koncertu „Wileńskie Andrzejki” w Domu Kultury Polskiej i „Wielkiego kolędowania w Wilnie”, w kościele św. Teresy. Wilno to chyba zupełnie nowy kierunek na mapie Pani tras koncertowych?

Nigdy nie byłam w Wilnie, więc bardzo mnie kusiło, żeby tutaj przyjechać. Żeby zaśpiewać dla Polaków i, myślę, że nie tylko Polaków.

Czy ma Pani jakieś więzi z Wilnem, Litwą, czy w ogóle Kresami Wschodnimi?

Ja nie mam, ale mój narzeczony, mój partner – owszem. Jego babcia pochodziła z Ukrainy. Bardzo często opowiadał mi – co też znał sam z opowieści – o arbuzach. Jego babcia w tych bardzo trudnych czasach wszystko przygotowywała z arbuzem. Nawet chleb się jadło z arbuzem…

Dla Państwa takie koncerty, to chleb powszedni, a dla nas tak obfity wysyp polskich gwiazd – to ogromna atrakcja… Czy jest Pani zadowolona z wileńskiej publiczności?

My się znamy, ale te składy koncertowe są bardzo różne. A tutaj, w Wilnie, rzeczywiście pojawiły się osoby, które bardzo lubię. I prywatnie za kulisami było zabawnie, było luźno i inspirująco. Bardzo się cieszę, że w takim składzie się pojawiliśmy. Podczas koncertu publiczność reagowała bardzo ciepło, bardzo entuzjastycznie. To jest tak ważne, szczególnie kiedy wychodzi się na scenę, nie wiedząc, co kogo czeka. Na andrzejki pierwszy raz miałam przyjemność występować w Wilnie i nie wiedziałam, jak publiczność zareaguje. A okazało się, że tutaj ta nasza muzyka, te nasze przeboje są bardzo potrzebne.

I bardzo dobrze znane…

To było widać, bo jak zaśpiewałam: Czy ten pan i pani są w sobie zakochani… to publiczność bardzo głośno śpiewała razem ze mną.

Pani piosenki są ciepłe, łatwo trafiają do ucha. Jakie tematy Pani najbardziej lubi? Miłość..?

Ja myślę, że najwięcej piosenek powstało o miłości, bo miłość to jest taki temat, który nigdy się nie wyczerpie. Ale inspiruje mnie do tworzenia samo życie. A życie niesie nam różne przygody, różne sytuacje, w których miłość jest najważniejsza. Ale są też te trudne momenty, o których piszę, które dzięki temu z siebie wyrzucam. To jest nieraz taka forma muzycznej terapii, kiedy staje się na scenie i śpiewa o swoich doświadczeniach. Nieraz bardzo trudnych.

Ludzie to lubią i rozumieją?

Ludzie czują szczerość. Wydaje mi się, że kiedy artysta jest szczery na scenie, to zawsze znajdzie swojego odbiorcę. Oczywiście, że to jest kwestia gustu – jedni lubią, inni trochę mniej, a jeszcze inni może nawet nie znoszą. Jednak chyba najgorsze być obojętnym dla kogoś. I ja się cieszę, że mam stałe grono odbiorców. Że ludzie chętnie ciągle kupują moje płyty, nawet w dzisiejszych czasach, kiedy te płyty coraz gorzej się sprzedają. Moje płyty pokryły się podwójną platyną, co, uważam, jest naprawdę ogromnym sukcesem. No i też fakt, że kiedy gram koncerty, to zawsze mam pełne sale. To jest bardzo przyjemne. Oby tak było zawsze!

Ja tego z całego serca Pani życzę! A jakie były początki Pani kariery. Naturalnie, można o tym przeczytać w Internecie, ale miło mi będzie usłyszeć to z pierwszych ust…

Kiedy miałam 16 lat trafiłam do zespołu „Łzy” i trudno byłoby powiedzieć, że ktoś nas wypromował. Po prostu wypromowaliśmy się sami, robiliśmy wszystko tak, jak podpowiadało nam serce. Żadna duża wytwórnia nie chciała nas przyjąć pod swe skrzydła, nie chciała się nami zaopiekować. Dopiero jak pojawiła się piosenka „Agnieszka już dawno tutaj nie mieszka”, to wytwórnie wtedy się do nas zgłaszały i nagle zechciały z nami podpisać kontrakt. Wtedy nie czuliśmy zaufania do tych dużych koncernów, które wcześniej odrzuciły nasze płyty, więc postanowiliśmy dalej jakoś działać sami. A w 2009 roku rozpoczęłam swoją solową drogę. To był moment z jednej strony bardzo trudny, ale z drugiej strony dla mnie bardzo ważny i przełomowy. I dzisiaj mam nowy zespół, otaczają mnie ludzie, którzy mnie inspirują, którzy są fantastycznymi muzykami. Marek Raduli, który współtworzył zespół „Budka Suflera” czy zespół „Bajm”, dzisiaj jest szefem muzycznym mego zespołu i spina cały zespół muzycznie. A dodatkowo, co jest bardzo ważne, jak schodzimy ze sceny – to nadal jest w nas ta energia. My się po prostu lubimy, chcemy ze sobą przebywać nie tylko na scenie.

Jaka Pani jest w życiu codziennym, gdy Pani nie błyszczy tak jak dzisiaj? Jaka jest Ania Wyszkoni w domowym zaciszu?..

Jestem normalna, to chyba jest najlepsze określenie, bo kiedy schodzę ze sceny, zdejmuję te przysłowiowe błyszczące cekiny, to wskakuję w dres, jadę do domu. Idę ugotować dzieciom obiad, sprzątam, robię zakupy, czuję się w tym wszystkim, w tych moich codziennych obowiązkach, bardzo naturalnie, bardzo dobrze. Rodzina jest moim priorytetem. Rodzina jest najważniejsza w moim życiu. Cieszę się, że moje dzieci i mój partner rozumieją moją pasję i moją pracę. I nie mają do mnie pretensji, kiedy pojawia się kolejny wyjazd. I kolejny, i kolejny… I właściwie żyję na walizkach… Ale ja po prostu kocham to i nie wyobrażam sobie siedzenia w domu. Byłabym wtedy zgorzkniała, nieszczęśliwa. I przez to moje dzieci też pewnie byłyby nieszczęśliwe.

Jakie są Pani dzieci? Czy odziedziczyły po mamie zdolności muzyczne?

Sądzę, że tak, ale córka w tej chwili ma 8 lat i ma zupełnie inny plan na życie, bo chce zostać przedszkolanką. Jeszcze rok temu chciała być panią weterynarz. Więc myślę, że to jeszcze parę razy się zmieni. Syn ma lat 18 i nie idzie w moje ślady, aczkolwiek ma ogromny talent muzyczny. Bardzo mnie tego talentu szkoda.

Może kiedyś do tego dojrzeje?

Może?.. Być może to, że kiedyś obserwował, jak trudny to jest jednak kawałek chleba – te ciągłe wyjazdy, to poświęcenie i życie w takim ciągłym napięciu, bycie pod lupą, mogło go trochę zniechęcić?.. Bo on jest introwertykiem trochę, lubi samotność, lubi swoją przestrzeń. Ja też kiedyś taka byłam. Dzisiaj jestem inna, więc to wszystko może się jeszcze zdarzyć.

Jak spędzi Pani święta?

Z rodziną w domu. Zaprosiłam ponownie moich rodziców, będzie, mam nadzieję, przyjemnie. Mam nadzieję, że to będą święta spędzone w zdrowiu, bo to jest najważniejsze i w spokoju. Święta to jest taki czas, że nie myślę w ogóle o pracy, jestem po prostu w stu procentach mamą, córką i… prawie żoną. I na tym się koncentruję.

A jakie tradycje są pielęgnowane w Pani rodzinie?

Jest opłatek. To zawsze jest wyjątkowy moment, kiedy dzielimy się nim. Pamiętamy też o tych bliskich, którzy odeszli. Zawsze zostawiamy kawałeczek opłatka dla taty mojego partnera, który odszedł kilka lat temu. To jest chyba taki najbardziej wzruszający moment, kiedy składamy sobie życzenia świąteczne. A później jest śpiewanie kolęd. Wychodzi jak wychodzi, jedni śpiewają głośniej, inni ciszej, a córka najgłośniej. Ona tutaj wiedzie pierwsze skrzypce! Potem ja, mój narzeczony i najciszej śpiewa mój syn…

Czego życzyłaby Pani Czytelnikom „Tygodnika Wileńszczyzny”?

Życzę przede wszystkim zdrowia i nie tylko na święta, ale na cały kolejny rok, na całe życie. To jest najważniejsza wartość, której my często nie doceniamy, bo wydaje się nam taka naturalna i normalna. A zdrowie jest najistotniejsze! Moja mama zawsze mi mówiła: będziesz zdrowa, to cała reszta przyjdzie. O całą resztę będziesz mogła zawalczyć. I to się zgadza, ponieważ nawet zwykłe przeziębienie stawia nam przeszkody, a co dopiero, kiedy się pojawia poważniejsza sprawa…

Rozmawiała Irena Mikulewicz

Fot. Teresa Worobiej

<<<Wstecz