Saga rodu Narębskich (VII)
Żołnierz Rzeczypospolitej Polskiej
W Gorkij przetransportowano nas krytymi ciężarówkami do ogromnego więzienia i rozlokowano po kilkadziesiąt osób w wysokich, ale stosunkowo niewielkich salach. Byliśmy stłoczeni jak przysłowiowe śledzie w beczce, tak że w nocy mogliśmy zmieniać położenie ciała jedynie na komendę dyżurnego. Ulgę stanowił spacer na dużym dziedzińcu więziennym. Odnosiliśmy wrażenie, że materiały naszego śledztwa zostały albo pozostawione w Wilnie, albo zagubione w wojennym bałaganie. Świadczyła o tym możność porozumiewania się ze współoskarżonymi kolegami. Mimo tych trudnych warunków, dzięki kilku energicznym osobom, udało się zorganizować ciekawe prelekcje z różnych dziedzin, ponieważ wśród więźniów było szereg wybitnych naukowców, specjalistów i znanych osobistości, jak ks. dr Kazimierz Kucharski, jeden z przywódców Związku Wolnych Polaków i przyjaciel mojej rodziny.
Na początku sierpnia, podczas dłuższego niż zazwyczaj spaceru usłyszeliśmy odgłosy intensywnej pracy stolarzy w rejonie naszych cel. Po powrocie stwierdziliśmy z zadowoleniem, że w każdej z nich wybudowano czteropiętrowe prycze i położono sienniki.
Dzięki temu nasze życie więzienne stało się znośne. Wkrótce okazało się, że przyczyną tej znacznej poprawy naszego więziennego bytowania było zawarcie układu Sikorski-Majski. Efektem tego układu było nawiązanie stosunków dyplomatycznych z ZSRR i tzw. amnestia dla Polaków uwięzionych i deportowanych w głąb Związku Radzieckiego. Zwalnianie z więzienia w Gorkij przebiegało jednak bardzo wolno – wypuszczano po kilka osób dziennie.
Wreszcie przyszła kolej i na mnie. Na początku września wezwano mnie do śledczego, który oświadczył mi, że jako obywatel kraju sprzymierzonego ze Związkiem Radzieckim jestem wolny, ale do Wilna nie wrócę, bo jest ono zajęte przez niemiecko-faszistskich zachwatczikow. Dlatego dostaję skierowanie do sowchozu we wsi Darowskoje kirowskoj obłasti jako miejsca przebywania. Równocześnie otrzymałem bilet kolejowy z Gorkij do Kirowa, a dalszą drogę do Darowskoje będę musiał odbyć pieszo. W zaświadczeniu o zwolnieniu mnie, które otrzymałem, było zastrzeżone, że mogę się poruszać po całym Związku Radzieckim, ale z wyjątkiem miast I klasy (Moskwa, Leningrad, Kijów itp.) i strefy przygranicznej. Muszę przyznać, że podczas kilkudniowej wędrówki z Kirowa do Darowskoje byłem gościnnie przyjmowany przez miejscową ludność – biedną ale współczującą byłemu młodocianemu więźniowi – obywatelowi (jak mówili) bratniego słowiańskiego narodu. W Darowskoje zastałem przybyłą tam wcześniej grupę podoficerów zawodowych z Nowej Wilejki. Warunki bytowania – zwłaszcza jeżeli chodzi o jedzenie – były tam bardzo trudne. Głównym pożywieniem była zupa z marchwi, oczywiście bez mięsa i tłuszczu. Znacznie starsi ode mnie żołnierze zachęcili, abym udał się do Komendy Wojskowej – Wojenkomatu i oświadczył, że chcę razem z nimi iść do wojska jako ochotnik – miałem wtedy bowiem 16 lat i nie podlegałem obowiązkowi służby wojskowej nawet podczas wojny. Zrobiłem to i na pytanie oficera radzieckiego, do jakiej armii chcę iść: sowieckiej czy polskiej odpowiedziałem również pytaniem – do jakiej armii on by poszedł, gdyby miał taki wybór. Odparł, że jako obywatel ZSRR do Armii Czerwonej. Oświadczyłem więc, że ja jako Polak pragnę iść do Armii Polskiej. Oficer nazwał mnie wtedy patriotą i dał odpowiednie skierowanie. Ruszyłem wraz ze wspomnianymi podoficerami i po wielu perypetiach i długiej podróży koleją wzdłuż Uralu przez Swierdłowsk, Czelabińsk i Czkałow, dotarłem do Buzułuku, gdzie mieściło się dowództwo tworzącej się w tym rejonie Armii Polskiej na Wschodzie. W dniu 5 października 1941 r. dostałem oficjalny przydział do Kompanii Wartowniczej i stałem się pełnoprawnym żołnierzem Rzeczypospolitej Polskiej!
Pierwszy okres mojej wymarzonej służby wojskowej był jednak o tyle trudny, że wskutek uporczywej, niemal trzymiesięcznej biegunki, siejącej spustoszenie w naszych szeregach, skierowano mnie na leczenie w polskim oddziale Szpitala Wojskowego Armii Czerwonej w Buzułuku. Jego ordynatorem była bardzo troskliwa dr Łuczickaja, przyznająca się po cichu do polskich korzeni. Jej zdaniem, dolegliwość, która w krytycznej fazie zmuszała do prowadzenia mnie przez pielęgniarki pod ręce do ustępu, to „awitaminoza żołądkowa”, którą – wobec dotkliwego braku odpowiednich leków – kurowano sokiem z marchwi. Pamiętam wzruszenie naszej lekarki gdy podczas świętowania Bożego Narodzenia na naszym oddziale śpiewaliśmy polskie kolędy. Była ona serdeczna, ale ostrożna, sprawdzając czy jej rozmów z nami podczas częstych wizyt nie podsłuchuje ktoś pod drzwiami, co było zjawiskiem nagminnym w tym strasznym ustroju.
W lutym 1942 r., po pokonaniu przez osłabiony organizm uciążliwej choroby, wróciłem do mego oddziału, który stacjonował blisko Buzułuku w Kołtubiance. Zima była bardzo ostra. Temperatura spadała do -50oC. Pamiętam, że podczas mycia się przy studni woda zamarzała nam na rękach. Problemem było załatwianie potrzeb fizjologicznych. Spaliśmy na piętrowych pryczach i często trzeba było, dla uniknięcia odmrożenia, oddawać mocz do puszek lub butelek. W tych warunkach trudno było o utrzymanie właściwej higieny i pospolitym zjawiskiem była wszawica.
Niebawem nasza Kompania została przetransportowana pociągiem do Uzbekistanu i wcielona do tworzącej się w m. Margiełan 9. Dywizji Piechoty. Była ona jednym z oddziałów, przeniesionych pod koniec marca 1942 r. w ramach tzw. pierwszej ewakuacji ze Związku Radzieckiego pod dowództwo brytyjskie na Bliski Wschód. Po przepłynięcia radzieckim statkiem Morza Kaspijskiego z Krasnowodska do Pahlevi i przejechaniu samochodami hinduskiej kompanii transportowej przez góry Persji, Irak i czarną bazaltową pustynię Transjordanii, nasza kolumna przekroczyła 11 kwietnia 1942 r. dolinę Jordanu i wjechała do Palestyny. Utkwiło mi w pamięci serdeczne powitanie w tym kraju, gdzie wtedy niemal połowa osadników żydowskich pochodziła z Polski. W jednym z pierwszych mijanych kibuców miejscowa młodzież – widząc orzełki na naszych furażerkach – witała nas okrzykami: „Patrzcie, patrzcie nasi chłopcy jadą! Niech żyje Polska!” i częstowała pomarańczami.
Już 16 kwietnia – czyli niemal dokładnie w rocznicę mego aresztowania – zakwaterowano nas w obozie Gedera. Otrzymałem przydział do 4. batalionu formującej się właśnie 3. Dywizji Strzelców Karpackich. Wkrótce wizytował nas uwielbiany przez żołnierzy gen. Stanisław Kopański, dowódca wsławionej walkami w Libii (obrona Tobruku, bitwa pod Gazalą) Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich. Większość kadry 3. Dywizji pochodziła z tej jednostki, a jej zaprawieni w bojach oficerowie i podoficerowie zwani „ramzesami” szybko znaleźli wspólny język z nami – przybyłymi ze Związku Radzieckiego „prawosławnymi” lub „buzułukami”.
Niebawem skierowano mnie do dywizyjnej Szkoły Podoficerskiej, podczas której dało we znaki osłabienie po więziennej „diecie” i podczas ćwiczeń zasłabłem. Lekarz stwierdził zapalenie opłucnej z wysiękiem i skierował do pobliskiego 23. Szkockiego Szpitala Wojskowego. Stąd przeniesiono mnie wkrótce do Polskiego Szpitala Polowego w Rehovot pod troskliwą opiekę ordynatora oddziału wewnętrznego płk. Garniewicza, znajomego mego Ojca z Wilna. Mawiał on: Wojtuś, ja muszę ciebie całkowicie wyleczyć, abyś nie zachorował na gruźlicę, bo wtedy nie mógłbym się po wojnie spotkać w Wilnie z twoim ojcem. Dlatego przebywałem w szpitalu niemal pół roku, po czym komisja lekarska dała mi kategorię zdrowia „D”, jako niezdolnemu do służby liniowej. W związku z tym w listopadzie 1942 r. otrzymałem przydział do 22. Kompanii Transportowej, która w grudniu została przeniesiona do Iraku w rejon Kirkuku wraz z innymi jednostkami 2. Korpusu.
Żołnierzem tej Kompanii został drugi Wojtek, ponieważ na wiosnę tego roku jej oficjalną maskotką został uratowany od śmierci perski brunatny niedźwiadek, któremu nadano to samo polskie imię. Stał się on legendarną postacią 2. Korpusu Polskiego.
(Cdn.)
Przygotowała do druku
Krzystyna Adamowicz
Na zdjęciu: nastoletni Wojtek u Andersa