Skarby świętomichalskich bernardynek (II)

Być blisko człowieka

Kroniki bernardyńskie podają, że pierwsze siostry do ufundowanego przez Sapiehę klasztoru zostały wprowadzone w uroczystej procesji z pobliskiego Zarzecza. Wtedy też osiem sióstr złożyło uroczyste śluby, trzy natomiast miały obłóczyny (przybranie w habit zakonny). Było to w końcu XVI wieku, jeszcze przed konsekracją i wykończeniem budowy kościoła św. Michała. Zgromadzone poprzez wieki skarby – często wykonane w ciągu długich wieczorów przez zakonnice – odzwierciedlają różne okresy zakonu. Jednak największym darem, jaki przez wieki posiadało zgromadzenie – są ludzie. Skromne i pokorne kobiety, zauroczone miłością do Chrystusa, modlitwą otaczały gród u zbiegu Wilii i Wilenki, i wszystkich jego mieszkańców.

Przed miesiącem („Tygodnik Wileńszczyzny”, 14-20 marca, nr. 11) opublikowaliśmy artykuł dotyczący otwarcia nowej wystawy, poświęconej bernardynkom, zorganizowanej przez Muzeum Dziedzictwa Kościelnego w Wilnie. Pisząc o bogactwie kościoła i klasztoru, hojnej fundacji hetmana, powiedzieliśmy też o tym, że zakonnice niejednokrotnie ucierpiały od prześladowań i były wyrzucone ze swoich włości. Dzisiaj skupimy się na życiu i losach sióstr, które po wojnie stawiły (bądź nie) czoła walce komunizmu z Kościołem. Ich dzieje zasługują na niejedno opracowanie, niemniej jednak mieszkające w klasztorze w Rudominie siostrzyczki (jak je nazywają miejscowi) wiernie strzegą Ewangelii i tradycji swego zakonu. Trzy z nich – matka Franciszka Natalewicz, s. Teresa Kamińska, s. Rafaela Kowalonok – wstąpiły do zgromadzenia w nie¬sprzyjających chrześcijaństwu czasach.

Jaskółki z Krakowa

Żeby ogarnąć okres sowiecki bernardynek, należy sięgnąć do międzywojnia. Wtedy to, po wcześniejszej kasacie zakonów przez cara nastąpiło odnowienie życia zakonnego na dawnych terenach Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Zabiegał o to ówczesny metropolita wileński bł. bp Jerzy Matulewicz, który chciał, aby bernardynki na powrót objęły mury świętomichalskie.

– Była to jedna z pierwszych jego decyzji po objęciu biskupstwa w Wilnie. Napisał do zgromadzenia w Krakowie, że pragnieniem miejscowego pasterza jest, aby siostry wróciły w to miejsce, w którym żyły 300 lat. Zaznaczył, że on chętnie pomoże materialnie, jeśli wystąpią jakiekolwiek trudności – w rozmowie z „Tygodnikiem” opowiada s. Jurgita Bartusevičiūtė.

Kraków odpowiedział pozytywnie. Wileńskiej misji przewodziła matka Marianna Łagun. Razem z nią przybyły jeszcze trzy siostry: Klara Tuszewska, Rafaela Skrzypkowska, Franciszka Wierzbicka. One to podjęły się założenia nowej wspólnoty – zamieszkały w jednym skrzydle klasztoru, resztę oddały w dzierżawę katolickim stowarzyszeniom. Prowadziły przedszkole, uczyły tkactwa. Wkrótce wspólnota zaczęła się powiększać, dzięki powołaniom wśród miejscowych dziewcząt.

Właśnie te cztery siostry – pierwsze jaskółki międzywojennego okresu – nie porzuciły Wilna, gdy po wojnie nowe władze komunistyczne zarządziły tzw. repatriację. Te, które zdecydowały się na wyjazd do Macierzy, założyły klasztor bernardynek w Łodzi. Po dzień dzisiejszy wspólnota łódzka jest taką młodszą siostrą wileńskiej, której zawdzięcza fundamenty.

Próba i rozłam

W Wilnie, oprócz wyżej wymienionych, pozostały siostry, które miały rodzinę na Wileńszczyźnie, były to już miejscowe powołania, m.in. Ludwika Walinowicz, Agnieszka Jurowska. Siostry prowadziły wspólnotę w konspiracji. Oczywiście, zostały wysiedlone ze swego klasztoru i zamieszkały – pierwotnie – na Zarzeczu. Niełatwa próba spadła na zgromadzenie nie tylko ze strony prześladowania przez władze sowieckie: wewnątrz wspólnoty nastąpił rozłam.

– Niektóre siostry nadal chciały żyć we wspólnocie i pozostać wierne Ewangelii i regule. Podkreślały, że trzeba w dalszym ciągu zachowywać ubóstwo i przyjmować kandydatki do zakonu. Gdyby KGB wtrąciło je do więzienia, odebrałyby to jako zaszczyt cierpienia dla Chrystusa. Inne były zdania, że władza sowiecka nigdy się nie cofnie, że dalej żyć we wspólnocie nie dadzą rady i powinny usunąć się w cień. Wybrać w miarę wygodne i ustronne miejsce, i tam z różańcem w ręku, doczekać starości i śmierci. Wśród tych drugich była m.in. s. Izabela Zacharewska, która powiedziała, że przyjmowanie kandydatek do zakonu byłoby samobójstwem – w rozmowie z „Tygodnikiem” opowiada s. Jurgita, zaznaczając, że był to okres ciemności dla zgromadzenia.

Zakonnice, które poszły za głosem s. Izabeli Zacharewskiej, nie łączyły się duchowo ze zgromadzeniem, nie przyjeżdżały na wspólne modlitwy. Relacje w zgromadzeniu były oparte wyłącznie na sprawach materialnych. Były to czasy przed samą śmiercią Stalina – zakonnice już dawno nie mieszkały u św. Michała. Przez jakiś czas mieszkały w Czarnym Borze, potem wynajmowały lokale – przy ul. Margites (obecnie ul. Krivių, na Zarzeczu).

Siostry, które przystały do Zacharewskiej, zamieszkały w Ejszyszkach, bo tam był jej rodzinny dom. Miały więc zapewnione dobre warunki bytowe. – Niestety, ale tamte siostry, choć to jest to samo zgromadzenie, skończyły dość tragiczne. Ta trudna dla zgromadzenia sytuacja odsłania nam pewną prawdę, że droga, która wyklucza służbę innym, która oddala się od Ewangelii i reguły, prowadzi donikąd. Wiemy, że Jezus nigdy nie nawoływał ani św. Piotra, ani któregokolwiek z apostołów do wygodnego życia tylko i wyłącznie dla siebie. Powiedział odwrotnie: Kto chce mnie naśladować, powinien zaprzeć się samego siebie, wziąć krzyż swój i iść za mną – zauważa siostra Jurgita.

Najlepsza żona z… zakonu

Siostry pozostające w Wilnie, choć cierpiały z powodu podziału, jednak ze wszystkich sił starały się żyć zgodnie z tym, co ślubowały Bogu. Bóg ich wynagrodził – do klasztornej bramy zapukały kandydatki. Pierwsza w tamtych czasach była matka Franciszka (chrzcielne imię Janina) Natalewicz, miała wtedy 21 lat. Poznała s. Agnieszkę, s. Ludwikę, matkę Rafaelę. Od razu nauczyła się wypiekania hostii i komunikantów. Wszystko wtedy było robione ręcznie, często nocami, już po pracy. Inne siostry najpierw bardzo ostrożnie patrzyły na nowicjuszkę, nie do końca jej ufały. Z jednej strony, bały się, czy młoda dziewczyna wytrwa w klasztorze w tak nieprzychylnych warunkach. Z innej, obawiały się, że ktoś ją nasłał. Zwlekały z dopuszczeniem do ślubów. Niemniej jednak Janka (tak się do niej zwracano po świecku) uprzejmością i uczynnością zasłużyła na zaufanie starszych współsióstr.

Siostry opowiadają pewną historię: Janka była uzdolniona artystycznie. Matka Skrzypkowska powzięła nawet postanowienie, żeby ją kształcić. Dziewczyna w przyśpieszonym tempie ukończyła szkołę średnią, zdała maturę. Wydział sztuk pięknych znajdował się w Kownie, nauka odbywała się po litewsku. Siostra nie znała języka i wynajęto jej pewnego korepetytora – starszego nauczyciela. Młoda zakonnica zaprzestała jednak lekcji po kilku spotkaniach. Okazało się bowiem, że nauczyciel ma cel matrymonialny – szukał sobie synowej i wiedział, że najlepszą kandydatkę znajdzie w klasztorze.

– Były to czasy, że siostry nie mogły nikomu się poskarżyć. Nikt by im nie uwierzył. Dlatego przerwano naukę i s. Franciszka poszła do pracy do szpitala. Przez całe życie tam pracowała z dziećmi sparaliżowanymi po porażeniu mózgowym – opowiadają zakonnice o swojej matce Franciszce, wdzięczne za jej świadectwo wiary, wytrwałość i modlitwę. Zdarzało się, że opłatki i hostie siostra wypiekała do 75 parafii (wiele z nich znajduje się na terenie obecnej Białorusi). Wywiad z matką Franciszką zamieścimy w kolejnych numerach „Tygodnika”.

Otwartość i szczerość

Siostry pracowały w różnych miejscach: w urzędach, szpitalach jako sanitariuszki. Po pracy spotykały się w domu na wspólnych modlitwach i zabierały się do pracy religijnej. Piekły hostie i opłatki, potajemnie rozpowszechniały literaturę religijną. Opiekowały się też ks. Włodzimierzem Prokopjewym, bazylianinem, który miał pozwolenie na odprawianie Mszy św. w obrządku zarówno łacińskim, jak i obrządku bizantyjskim. Po powrocie z łagrów ksiądz zamieszkał przy siostrach, wspierał je duchowo, był ich spowiednikiem i otaczał opieką klasztory na Białorusi. To m.in. dzięki jego staraniom bazylianie powrócili do swego klasztoru w Wilnie i są wdzięczne siostrom za przyjaźń i współpracę.

Odrodzenie zgromadzenie przeżyło w połowie lat 70. XX wieku. Prześladowania zelżały, administrator archidiecezji wileńskiej Julijonas Steponavičius wydał oficjalne zezwolenie dla zgromadzeń, że mogą przyjmować kandydatki. Zakon sióstr bernardynek znajdował się wówczas na Zwierzyńcu w nieistniejącym już domu przy ul. Sėlių. Jak opowiadają moje rozmówczynie, wtedy też posypały się powołania. Wszak siostry, do których dołączyła Janka Natalewicz, były już w sędziwym wieku. Zakonnice, które w latach 70. dołączyły do zgromadzenia, zaczęły działać na rzecz parafii. Potajemnie przygotowywały dzieci i młodzież do sakramentów św.

Zaprzyjaźniły się z fotografem, który robił zdjęcia religijnej literatury – książeczki do nabożeństwa, katechizmy, śpiewniki. Bernardynki kolportowały je wśród wiernych, wiele trafiło na Białoruś. Co ciekawe, że nigdy nie ukrywały w swoich miejscach pracy, że są zakonnicami.

– Biskup Steponavičius, zachęcając do przyjmowania do zgromadzeń dziewczęta, powiedział ważne słowa: kto chce umierać niech umiera, a kto chce żyć, musi rozmnażać się, niech więc przyjmuje nowych kandydatów do zakonów – wspominają zakonnice, podkreślając, że ludzie darzyli siostry ogromnym szacunkiem i zaufaniem. Nawet niewierzący zwracali się do bernardynek z prośbą o radę. – Otwartość sióstr, to cecha mówiąca o tym, że człowiek nie jest dwulicowy. Np. do Matki Franciszki często zwracali się ludzie, którzy przez wiele lat nie byli u spowiedzi św., zagubili gdzieś na swojej życiowej drodze Boga, a siostra pomagała im odnaleźć się, wymodlić pokój serca, przygotować się do spowiedzi – podkreśla siostra Helena Franiuk, nauczycielka religii.

Ciche życie w Rudominie

Matka Franciszka, odznaczająca się skromnością i pokorą, nie uważa, że jest kimś nadzwyczajnym. Cieszy się, że udało się jej w latach 90. – już po odzyskaniu przez Litwę niepodległości – odbudować wspólnotę zakonną bernardynek w Rudominie. To m.in. dzięki jej staraniom udało się bernardynkom odzyskać klasztor i kościół św. Michała. Wiele godzin spędziła w archiwum, kompletując potrzebne dokumenty. Niestety, siostry świadome, że nie będą mogły utrzymać zabytkowego zespołu kościelno-klasztornego, zgodziły się na przekazanie ich wielowiekowej siedziby archidiecezji wileńskiej. Nabyły posesję z domem w Rudominie. Uważają, że Muzeum Dziedzictwa Kościelnego godnie pełni funkcję gospodarza zabytkowego zespołu. Kościół jest miejscem spotkania człowieka z Bogiem, w tym przypadku – poprzez sztukę i ocalanie od zapomnienia i zniszczenia pewnej strefy sacrum archidiecezji wileńskiej.

W Rudominie siostry posługują przy parafii – m.in. opiekują się procesją. Gdy przybyły, zatroszczyły się o odnowę szat liturgicznych. Szybko wzbudziły zaufanie sąsiadów, którzy niejednokrotnie śpieszą z pomocą zakonnicom. Starsze siostry nie lubią próżności i, w miarę swoich możliwości, starają się usłużyć w domu i ogródku. Młodsze pracują w szkołach, katechizują.

– Staramy się nieść Chrystusa innym ludziom. Okres sowiecki pokazał ludziom Kościoła, że bycie blisko zwykłego człowieka, daje większe owoce duchowe. To zbliżenie przejawia się w tym, że się żyje podobnie jak i większość wiernych: tak samo się odżywia; zarabia się na swoje utrzymanie; tak samo pracuje się w ogródku i dzieli się z sąsiadami radością pierwszych plonów; stara się dostrzegać jego bóle i strapienia w rodzinie – tłumaczą siostry, wdzięczne Opatrzności za wszystkich, których stawia na ich drodze.

Teresa Worobiej

Na zdjęciach: wspólnota bernardynek w obecnym składzie;
wspólnota zakonnic w latach przedwojennych
Fot.
autorka i archiwum (Jan Bułhak)

<<<Wstecz