Vytautas Landsbergis – przyboczny pozarozumnych

Vytautas Landsbergis, patriarcha litewskiej sceny politycznej i ikona litewskich konserwatystów mimo bardzo sędziwego wieku jest ciągle aktywny politycznie. Ostatnio były europarlamentarzysta wziął udział w dyskusji na temat zbliżających się wyborów do Parlamentu Europejskiego, wieszcząc przy tym wielkie katastrofy dla Europy.

Ludzkości pewnie po prostu odechciało się żyć, filozofuje nieco makabrycznie leciwy konserwatysta i zapowiada nadejście w Europie „epoki szaleńców”. „Była epoka chamów, a teraz nadchodzi epoka szaleńców”, biadoli Landsbergis przekonując, że Stary Kontynent czeka coś w rodzaju samozagłady. A że mocny jest w alegoriach, więc swe czarne wizje maluje powołując się na anomalie świata przyrody. „Takie procesy zdarzają się też w przyrodzie (prawi). I w przyrodzie bywa przecież tak, że wieloryby wyskakują na brzeg i nie chcą żyć. Miliony albo setki tysięcy myszy bądź wiewiórek idzie w kierunku oceanu i się topi. To taki instynkt samozagłady”, objaśnia patriarcha gdybając przy tym, iż – być może – wynika to z tego, że gatunki te stały się zbyt liczne. To samo jest z ludźmi. „Może naszych ludzi jest za dużo albo oni za długo żyją na tej planecie tak, że ktoś reguluje”, głowi się nad niepojętą zagadką sędziwy starzec.

Jednocześnie stan dzisiejszej Unii Europejskiej Landsbergis ocenia jako „gėrį” (dobro), które to dobro trzeba tylko zrobić jeszcze trochę lepszym. „Nie trzeba zmieniać. Trzeba tylko „gerinti gerumą” (ulepszać dobre), przekonuje polityk, który przez całe dekady nadawał ton dyskursu politycznego w naszym kraju.

Z tej wypowiedzi należy rozumieć, iż konserwatysta uważa obecne unijne elity spod znaku liberalnej demokracji za samo dobro, których zmieniać, broń Boże, nie należy, a co najwyżej jedynie można zrobić jeszcze nieco bardziej dobrymi. Tak samo zresztą uważają same elity, o których mowa, jak np. Jean Claude „Dwa różne buty” Juncker, przewodniczący Komisji Europejskiej, jego pierwszy zastępca Frans Timmermans, co to jest prawdziwym arbitrem elegancji (zwłaszcza gdy idzie o praworządność) w całej Europie oraz prawdziwy wykwint liberalnej demokracji, jakim po prawie może się mianować Guy (czytać Gui) „Pogromca faszystów” Verhofstadt. Oni też uważają, że na wszystkie biedy i katastrofy, jakie spadły na Europejczyków podczas ich rządów, jedynym lekarstwem jest „jeszcze więcej Europy”. Czyli jeszcze więcej tego, co tak naprawdę najmocniej denerwuje mieszkańców Starego Kontynentu (niereagowanie Unii tam, gdzie powinna – np. w kwestii zalewu Europy przez nielegalnych emigrantów i wtrącanie się w sprawy obywateli tam, gdzie nie powinna – np. narzucanie światopoglądów). Taką wizję Unii wyborcy zaczynają masowo odrzucać w różnych krajach członkowskich drogą wyborów albo – jak Brytyjczycy – drogą rozstania się z biurokratycznym kolosem.

Landsbergis i wspomniani dżentelmeni są jednak odporni na argumenty jak szczepionka na koklusz, bo uznali po prostu (jak kiedyś komuniści komunizm), że liberalna demokracja jest najwyższym i ostatecznym stadium rozwoju ludzkości, jakiej nie wolno zastąpić niczym innym. Bo liberalna demokracja w ich mniemaniu – to koniec historii, najwyższe spełnienie cywilizacji ludzkiej, coś, na co mógł się zdobyć człowiek będący jedynie w najwyższym stadium swego rozwoju.

Zatem każdy, kto ma odmienne zdanie, jest wrogiem ludu, że znowu trochę przywołam retorykę symetrycznych wydarzeń, które już kiedyś budowali komuniści. Przy takim myśleniu staje się więc jasne, że niczego zmieniać nie wolno, można co najwyżej ten komunizm współczesny w jego liberalno-demokratycznej reinkarnacji tylko nieco ulepszyć.

Dlaczego jednak wyznawcy liberalnej demokracji tak sądzą? Odpowiedź może być tylko jedna: bo wiedzę swą czerpią ze źródeł pozarozumnych. Niedostępnych dla całej reszty innych obywateli mniej oświeconych nieznanym światłem. A jako że nie mają oni dostępu do źródeł pozarozumnych, więc nie wiedzą, że liberalna demokracja została stworzona wyłącznie dla ich dobra i świetlanej przyszłości. Muszą zatem z tego się cieszyć, a nie fikać i domagać się np., by to podczas wyborów wyborcy mogli decydować, jakie opcje polityczne mają rządzić w ich krajach.

Żądanie takie, zdaniem wspomnianych dżentelmenów, jest niebywałym wręcz populizmem. Bo przecież w wolnych wyborach tłuszcza, nie mająca dostępu do źródeł pozarozumnych, może wybrać nacjonalistów czy jakichś tam innych populistów i wtedy ostateczny wytwór ludzkości, czyli liberalną demokrację, może spotkać los myszy albo wiewiórek, co to z niewiadomych nauce przyczyn samopotopiły się. A przecież liberalnej demokracji to nie może spotkać, gdyż wynika owo założenie już z samej definicji głoszącej, że jest ona ostatecznym i niezniszczalnym ustrojem ludzkości – końcem historii.

No, chyba że ludzkości odechciało się żyć...

Tadeusz Andrzejewski

<<<Wstecz