Jubileusz Anny Aleksandrowicz z Mejszagoły

Patriotyzm jest zawsze modny

80 lat... Bagaż życiowych doświadczeń jest już zapakowany po brzegi. Pewnie, że da się w nim jeszcze upchnąć odrobinę nadziei i codziennych radości, trochę zniecierpliwienia i niedogodności zdrowotnych, ale ileż można powyciągać z niego wspomnień, zapachów, uśmiechów i ukradkowych spojrzeń. Wreszcie jest na to czas...

Anna Aleksandrowicz, zasłużona nauczycielka i działaczka społeczna, ma tak bogaty życiorys, że wystarczyłoby na powieść a nie zaledwie stronicowy artykuł. Ze zgiełku minionych dni i morza dat wybiera te, które zazwyczaj chroni w zakamarkach pamięci niczym drogocenne klejnoty. Pora wydobyć je na powierzchnię, nieco odkurzyć i zaprosić wszystkich do rodzinnego domu.

Wzrastanie w Korwiu

Rodzice, Matylda i Jan Bukowscy, poznali się w dworze Houwaltów, gdzie oboje pracowali. Oddani swym chlebo¬dawcom, sumiennie wykonywali obowiązki, cieszyli się szacunkiem, a młoda Matylda stała się z czasem powiernicą i bliską przyjaciółką pani domu, na tyle, że Anna Houwalt została matką chrzestną dla najmłodszej córeczki państwa Bukowskich, która notabene otrzymała imię właśnie po chrzestnej. Anna (urodzona 25 grudnia 1938 r. w Mejszagole) była piątym, najmłodszym dzieckiem szczęśliwej i kochającej się rodziny. Dorastała wspólnie z rodzeństwem: Janem, Stanisławem, Heleną i Józefą w domu wypełnionym miłością, wiarą i patriotyzmem. Przez wiele lat portem, w którym rodzina zatrzymała się na dłużej, było Korwie. Tam upływały dni względnego spokoju, tam mała Ania chodziła na pierwsze katechezy prowadzone przez siostrę-katechetkę. W tym czasie proboszczem był duchowy przywódca AK ks. Jan Korycki. Zdolna i pojętna dziewczynka zjednywała sobie sympatię rówieśników, często na prośbę księdza czy siostry pomagała im w przyswojeniu podstawowych zasad religii. Przygodę z nauką rozpoczęła od drugiej klasy – poziomem czytania, liczenia i ogólnej wiedzy znacznie wyprzedzała pierwszoklasistów.

W pamięci jubilatki dzieciństwo zapisało się jako czas beztroskiego odkrywania świata, poznawania ludzi i wyszu¬kiwania właściwych dróg prowadzących do Boga – i w przenośni i dosłownie, gdyż za swe przekonania niejednokrotnie rodzina była prześladowana.

– W 1953 roku ukończyłam siedmioletnią szkołę w Korwiu i za radą nauczycieli Morawskich zaczęłam naukę w Seminarium Nauczycielskim (tak przed wojną nazywała się ta uczelnia) w Trokach. I to był najlepszy czas w moim życiu, mimo trudnych warunków bytowych. Miałam zgraną grupę, byliśmy młodzi, wszystko nas interesowało, plany, perspektywy – wszystko było w zasięgu ręki. I co najważniejsze: za chwilę miało się spełnić moje marzenie: dzielić się z innymi moją wiedzą, szlifować oporne kamyki i przekazywać im miłość do literatury. Tak, praca w szkole to było moje spełnienie – opowiada pani Anna, która ponad 55 lat była nauczycielką języka polskiego. Szkoła stała się jej drugim domem...

Owocowanie w szkole

Pierwsze kroki wokół nauczycielskiego biurka absolwentka szkoły pedagogicznej z roku 1957 wydreptała w rejonie solecznickim. Szkoła Początkowa we wsi Machniuny mieściła się w prywatnym domu podzielonym na dwie części. W jednej z nich ustawione były ławki, w drugiej mieszkał nauczyciel. Praca przynosiła satysfakcję i utwierdzała młodą nauczycielkę w przekonaniu co do słuszności wybranego zawodu. Ale nie samą pracą u podstaw zajmowała się młoda pani pedagog. Otwartość na świat i ludzi zaowocowała ślubem z Antonim i... powrotem na łono rodzinnego domu. W roku 1965 młodzi państwo Aleksandrowiczowie ukończyli budowę własnego domu i na dobre przeprowadzili się do Mejszagoły. Pani Anna objęła posadę polonistki (ukończyła w międzyczasie polonistykę w Instytucie Pedagogicznym) i przepracowała w tej samej szkole do emerytury.

Do swojego bagażu życia Anna Aleksandrowicz mogła już dołożyć twarze uczniów, liczne dyplomy i nagrody uznania za pracę, ale i codzienne, domowe obowiązki. Swój czas dzieliła między uczniów, którzy do dziś wspominają wymagającą acz sprawiedliwą i dobrą panią od polskiego, a własne dzieci, które kolejno zaczęły pojawiać się na świecie. Antoni, Leokadia i Jerzy – musieli pogodzić się z tym, że ich mama obejmuje troską nie tylko ich troje, ale całe pokolenia innych dzieci. Oświetlała drogę błądzącym w ciemnościach wiedzy, prostowała nagięte kręgosłupy dyscypliny, budowała autorytety i czuwała nad poprawnością językową. Jej uczniowie do dziś wspominają, że wyjątkowe szczęście mieli ci, których uczyła pani Ania. Ich język polski pozostał bez zarzutu!

– Całe życie kochałam język polski, mowę ojczystą. Zawsze bardzo dużo czytałam. Pochłaniałam książki, a zaczęłam czytać od „Starej baśni”. Starałam się przekazywać uczniom tę miłość do słowa i pisanego, i mówionego. Cenię wszystko, co polskie, może dlatego że urodziłam się, gdy na tych ziemiach była Polska... Dziś cieszę się, że uczniowie mnie pamiętają, dostaję od nich dowody sympatii – opowiada z uśmiechem jubilatka, która w zanadrzu chowa wiele zabawnych opowieści, anegdot i ciekawych historyjek. Jako osoba słynąca z lekkiego pióra może sama pokusi się o spisanie wspomnień?..

Wrastanie korzeniami

Lata 80. to powszechna odwilż w tej części Europy. Wieją wiatry historii, które okażą się zbawienne – przyniosą bowiem upragnioną wolność, niezależność i... nowy porządek świata. Dla osoby o naturze społecznika to ogromna szansa. U ramion zaczynają wyrastać skrzydła. Przez kilka lat będą unosiły panią Annę ponad szarością socrealizmu. Polonistka stanie na czele mejszagolskiego koła Związku Polaków na Litwie.

– Byłam entuzjastką nowego ładu. Aktywnie włączyłam się w tworzenie polskiej organizacji. Początkowo w Wilnie, później założyliśmy grupę inicjatywną, złożoną w większości z nauczycieli – Stowarzyszenie Związku Polaków. Naszym pierwszym zadaniem było utworzenie na cmentarzu kwatery wojskowej. Nagrobki były bardzo zniszczone, krzyże zwalone. Z pomocą ks. prałata Obrembskiego udało się nam uporządkować godne miejsce spoczynku bojowników o wolność. Stowarzyszenie bardzo szybko się rozrastało i gdy przekształciło się w Związek Polaków na Litwie to było prawie 300 członków – wspomina wieloletnia prezes organizacji.

Koncerty piosenki polskiej, spotkania i odczyty gromadziły liczne rzesze ludzi spragnionych polskiego słowa. Pojawił się żywy kontakt z Polską. Wymiana doświadczeń i wyjazdy młodzieży stały się szansą na to, by młodzi ludzie przesiąkli polską kulturą, naocznie przekonali się, że Polacy nie spychają na margines rodaków z Wileńszczyzny, a wręcz przeciwnie – czują się za nich odpowiedzialni. Pani Anna wszędzie dostrzegała możliwości. Sprowadzała książki, przeczytane przekazywała na Białoruś do polskich środowisk, współtworzyła zespół „Mejszagolanie”, który zapoczątkował „Kwiaty Polskie”. Zorganizowała pierwszy wyjazd do Katynia skąd przywieziona została ziemia przesiąknięta krwią bohaterów i gdzie wykuto w kamieniu prawdziwą datę zbrodni.

Słowem Anna Aleksandrowicz, jak na rozmiłowaną we wszystkim co polskie, entuzjastkę przystało niosła przed narodem oświaty kaganek i wskazywała drogę prawdy historycznej, wzbudzała poczucie dumy narodowej. Życiem potwierdzała wartości, w które wierzyła. Dzielnie, bez skarg do Opatrzności znosiła ciosy od losu, najpierw chorobę i śmierć męża, potem osierocenie wnuków, które sama wychowała. Taka jest pani Anna...

Ciągle aktywna, nie spoczywa na laurach i zasłużonej emeryturze. Swoją energię wykorzystuje w działalności parafialnej. Jest zelatorką kół różańcowych, założycielką „Margaretek”, do niedawna odpowiedzialna była za przygotowywanie procesji. I marzy jeszcze o tym, by w Mejszagole stanął memoriał upamiętniających ofiary wojny i spalonego w 1944 roku przez Niemców miasteczka. Poczyniła już starania u władz samorządowych, złożyła projekt i nie traci nadziei, że doczeka finału.

A w przerwach między licznymi zajęciami wypatruje odwiedzin wnuków: Eweliny, Sabiny, Małgosi, Jowity, Andrzeja, Edgara i prawnucząt: Magdaleny, Adama i Brunona. Ma im tyle do opowiadania! Pomiędzy jedną a drugą bajką uczy ich wartości patriotycznych, bo jak sama twierdzi: – Patriotyzm jest zawsze modny, to ludzie stają się niemodni, ale miłość do ojczyzny, odpowiedzialność za jej losy są zawsze aktualne i leżą w rękach wszystkich, a zwłaszcza tych najmłodszych – twierdzi jubilatka, która jest jak drzewo mocno wrośnięte korzeniami w swą ukochaną, podwileńską ziemię. Na jej gałęziach jeszcze wiele lat przysiadać będą wędrowne ptaki, by zaczerpnąć tchu przed dalszą drogą przez życie. To nie tylko własne dzieci, wnuki i prawnuki, ale też potomkowie tych, których kształtowała przez lata i pomogła wychować na dobrych ludzi.

Monika Urbanowicz

Na zdjęciach: początki „Mejszagolan”;
pani Anna zawsze umiejętnie łączyła swe życiowe pasje – szkołę, działalność społeczną
Fot.
archiwum rodzinne

<<<Wstecz