Złote Gody Melanii i Romualda Naniewiczów

Przykład zgody i jedności

– Mieliśmy dobre życie, nie możemy narzekać. Chociaż, nie spodziewaliśmy, że uda się nam doczekać tak pięknego jubileuszu – twierdzą małżonkowie-jubilaci Melania i Romuald Naniewiczowie, którzy w gronie rodziny i przyjaciół świętowali niedawno Złote Gody.

Tak się złożyło, że, jak przed pół wiekiem, 16 listopada wypadło w sobotę. Stanęli więc znowu na ślubnym kobiercu, aby odnowić małżeńską przysięgę miłości i wierności. Tym razem jednak uroczystość się odbyła w parafii, w której mieszkają od samego początku małżeństwa – w kościele św. Kazimierza w Nowej Wilejce. Do ślubu zaś Państwa Melanię i Romualda prowadziły wnuczki – Jolanta i Justyna, ubrane w harcerskie mundury. Bo dziadek tak sobie zażyczył…

Oboje małżonkowie pochodzą spod Bujwidz. Melania Naniewicz, z domu Makiewicz, urodziła się w zaścianku Cegielnia. Miała dwóch braci, z których jeden zmarł w dzieciństwie, drugi natomiast zginął w wieku młodzieńczym. Dom rodzinny, jak wspomina pani Melania, był ostoją spokoju i ładu.

– Rodzice, Bronisława i Bolesław Makiewiczowie, dali dobry przykład małżeństwa: przez całe życie żyli w zgodzie, nie kłócili się i też doczekali złotych godów – wspomina pani Melania. Dodając przy tym, że w „tamtych czasach” nie rozpieszczano tak dzieci jak teraz i trzeba było wspólnie z rodzicami pracować w polu i w ogrodzie.

Romuald Naniewicz, syn Apolonii i Jana, pochodzi ze wsi Majkuny. W przeciwieństwie do żony, wychował się w dużej rodzinie. Miał pięcioro rodzeństwa: dwóch starszych braci Mariana i Zenona, dwóch młodszych – Zygmunta i Grzegorza oraz najmłodszą w rodzeństwie siostrę Jadwigę. Nie ukrywa, że w tak dużej rodzinie dzieciom się żyło wesoło, choć rodzicom niełatwo było zatroszczyć się o chleb powszedni dla tak sporej czeladki. Tym bardziej było trudno, kiedy pod koniec wojny zmarł ojciec, a mama została z sześciorgiem dzieci, które, jak tylko mogły pomagały w domu, na gospodarstwie i w pracy w kołchozie.

– Było bardzo ciężko. Jeszcze póki byliśmy na swoim, to dało się wyżywić rodzinę z rolnictwa. Potem, gdy sowieci znacjonalizowali majątek, zabrali konie, a nic nie płacili za pracę w kołchozie, głód był częstym gościem w naszym domu – wspomina pan Romuald.

Ciężkie czasy powojenne

Życie nauczyło zaradności – każdy jak najszybciej starał się pójść na swoje, znaleźć pracę, założyć rodzinę. W czasach sowieckich, gdy kwitł przemysł, wielu znajdowało miejsce pracy w fabrykach. Podobnie i pan Romuald, który zatrudnił się w jednej z fabryk w Nowej Wilejce. Dziś ojcowizna, zagrabiona przez sowietów, została odzyskana i choć w rodzinnym domu w Majkunach nikt już na stałe nie mieszka, to na letnisko przyjeżdża syn brata Mariana – Czesław – z rodziną.

– Nasze dzieciństwo i lata szkolne przypadły na okres wojny. Było wtedy bardzo ciężko. Głód panował wszędzie. Poszedłem do polskiej szkoły w Pryciunach, gdy trwała jeszcze wojna. Pamiętam, że pierwszym nauczycielem był pan Kotecki. Wyjechał do Polski. Zresztą nauczyciele często się zmieniali, wyjeżdżali – opowiada Romuald Naniewicz. – Nie mieliśmy wówczas ani zeszytów, ani książek. Trudno było cokolwiek zdobyć. Np. atrament robiliśmy z soku buraczanego. Póki było cicho, wisiał w klasie portret Piłsudskiego, gdy się pojawiali Niemcy, to zamieniano na Hitlera. Tak jakoś nauczyciele starali się dostosować do sytuacji.

W Pryciunach też przygotowywano dzieci do pierwszej komunii św. – Ochrzczony byłem w kościele w Bujwidzach, ale w Pryciunach, dzięki siostrom zakonnym, toczyło się życie religijne przy kaplicy. Siostry przygotowywały dzieci do sakramentów. Organizowały procesję. Pamiętam, że my, chłopcy, mieliśmy niebieskie mundurki – opowiada Naniewicz.

Melania Makiewicz, nieco młodsza od Romualda, do szkoły poszła w Bujwidzach. Były tam wtedy klasy rosyjskie. Od 16 roku życia pracowała na poczcie. Jak opowiada, zimą płacono za 22 „trudodnie”, a latem za 15. – Na jeden „trudodzień” przeznaczało się 200 gramów zboża: taką mieliśmy wypłatę – wspomina małżonka. Pracować należało podwójnie – odrobić swoje w kołchozie, a potem na sześciu setkach, które wydzielone były nieopodal domu, żeby mieć czym wyżywić rodzinę. Lasy dostarczały grzybów i jagód.

Po dwóch latach na poczcie poszła do pracy w mleczarni. Natomiast pan Romuald pięć lat pracował przy sadzeniu lasów.

Wiele tańców razem przetańczyli

Na pytanie, jak pan Romuald wypatrzył sobie wśród panien Melanię, małżonkowie z uśmiechem odpowiadają, że było to podczas zabawy. Panował wówczas zwyczaj wśród tzw. „bujwidzkiej szlachty”, że każdą sobotę organizowano zabawę w domu którejś panienki.

– Młodzież przybywała z okolic: sąsiedzi, znajomi, przyjaciele. Była muzyka i tańce… Weseliliśmy się na całego. Oczywiście musiał być i posiłek – opowiada pani Melania, dodając, że razem z młodzieżą bawili się także i rodzice, co nikomu wówczas nie przeszkadzało. Zaś małżonek dodaje, że na podobnych zabawach mogło też dojść i do zamieszek. – Choć wśród bujwidzkich nigdy nie było takiego zwyczaju, jak wśród niedalekich wsi białoruskich, gdzie chłopcy z jednej wsi przybywali do sąsiedniej specjalnie, żeby urządzić bójkę. U nas było to przypadkowe: ot, pokłócili się, czegoś nie podzielili, a może o panny chodziło – tajemniczo uśmiecha się pan Romuald.

Poznali się właśnie na jednej z takich prywatek. Zanim były oświadczyny, jak opowiada pani Melania, wiele tańców razem przetańczyli. – Pobraliśmy się, jak to się mówi, już w wieku: ja miałam 28 lat, a mąż 34 – opowiada Melania Naniewicz. Narzeczony, od razu gdy wrócił z wojska na Sachalinie, zamieszkał w Nowej Wilejce. Ślub był podwójny: w sobotę, 16 listopada, złożyli przysięgę w Urzędzie Stanu Cywilnego. Natomiast w niedzielę, 17 stycznia, przysięgli miłość w parafialnym kościele pw. św. Jerzego w Bujwidzach. Ślubowali w obecności ówczesnego proboszcza ks. Marcina Stonisa.

Jeszcze zanim się pobrali, to oboje los zaprowadził do Wilna – tutaj w fabrykach i w zakładach było łatwo o pracę. Dom przy ul. Janka Kupały (w tzw. starej części Nowej Wilejki), w którym spędzili prawie całe życie rodzinne, w połowie otrzymali w spadku, a drugą połowę odkupili od sąsiadów.

Szczęściu trzeba pomagać

Z czasów wesela zapamiętali, że był to bardzo mroźny dzień. – W sobotę było 15 stopni mrozu, w niedzielę nieco zelżał – wspomina pani Melania. Dodaje, że wesele było porządne, „jak trzeba”, ale tylko na jedną stronę. Ponieważ rodzice pana Romualda już nie żyli, a radość wesela z bratem dzieliło rodzeństwo.

Na pytanie, jak udało się przetrwać te 50 lat, czy mają jakąś receptę na szczęśliwe małżeństwo. Oboje zgodnie twierdzą, że „kiedyś nie było mody na rozwody i tyle”. – Wśród naszych znajomych i przyjaciół nie było takich, co to z powodu kłótni i nieporozumienia się rozwodzili. Skoro się ktoś żenił, to już na całe, szczęśliwe lub nieszczęśliwe życie – mówią małżonkowie i oboje dodają, że ich małżeństwo było bardzo udane. Co pomogło w zgodnym przetrwaniu? Praca, jednomyślność w podejmowaniu różnych decyzji, wyniesiona z domu religijność, Naniewiczowie nie pamiętają, żeby opuścili którejś niedzieli nabożeństwa w kościele – wszystko to przyczyniło się, że byli ze sobą szczęśliwi. Jednak, jak zauważa, pan Romuald, wszystko jest możliwe, jeśli człowiek chce i dokłada starań: szczęściu można też pomóc.

Zawsze razem, zawsze zgodnie

Doczekali się dwóch córek – Leokadii i Beaty – a te obdarzyły ich wnukami – Jarosławem, Jolantą i Justyną. Swoje dzieci wykształcili w polskiej szkole – wtedy średniej nr 26, obecnie Gimnazjum im. J. I Kraszewskiego. Tam też naukę pobierały wnuki. Jarosław jest już dorosły, zaś dziewczyny jeszcze się uczą. Są zaangażowane w harcerstwie, biorą udział w licznych konkursach. Jolanta jest uzdolniona plastycznie. Ostatnio zajęła I miejsce w międzyszkolnym konkursie plastycznym „Portret dowódcy” oraz III miejsce w międzynarodowym konkursie „Komiks na 100 lat” zorganizowanym przez Fundację Edukacji Polonijnej. Natomiast na jubileusz dziadków namalowała ich portret. Jubilaci nie omieszkają pochwalić zięciów – Grzegorza Skarżyńskiego, męża Leokadii i Jana Banevičiusa, męża Beaty. Córki nie zamierzały opuszczać rodziców i swoje rodzinne „gniazdka” pobudowały nieopodal rodzinnego domu.

Ramuald Naniewicz opowiada, że nie tylko przeżył z małżonką zgodnie 50 lat, ale też ich dom był otwarty na innych. – Każdego roku spotykaliśmy się z rodziną czy to na majówkach, czy to na rodzinnych uroczystościach, czy to z okazji festów w Bujwidzach. Dom po teściach w Cegielni dotychczas służy nam jak letnisko i miejsce rodzinnych spotkań. Spotkania te były regularne i dość częste, póki żyli bracia (dziś żyje jeszcze siostra). Teraz nasze dzieci, ale to już drugie pokolenie, są ze sobą zgodne, jednak ich drogi powoli już się rozchodzą – opowiada pan Romuald i pokazuje fotografie z tak słynnych na Wileńszczyźnie majówek.

Córki, jak twierdzą, nie wyobrażają sobie rodziców osobno. – Zawsze byli razem, dokądkolwiek się udadzą i cokolwiek organizują – opowiada Leokadia Skarżyńska. Zdradza też jeszcze jeden ciekawy zwyczaj rodziców: sędziwi małżonkowie codziennie wieczorem grają w karty. Ot, taką mają „hazardową” rozrywkę. – Ale życia w karty nie przegrali… – śmieją się córki. Może właśnie ta nutka adrenaliny z karcianych gier jest dla ich miłości tym cudownym nektarem.

Teresa Worobiej

Na zdjęciach: 16 listopada 1968 r.;
po 50 latach świadkiem ślubu Państwa Naniewiczów był proboszcz z Nowej Wilejki ks. Eigandas Rudokas;
w Cegielni pod Bujwidzami wszyscy się spotykają na tradycyjnych majówkach
Fot.
archiwum rodziny Naniewiczów

<<<Wstecz