Bezpłatne trolejbusy i ogórki

Wiktor Uspaskich, który desperacko szuka odskoczni, jaka by go na powrót „odsprężynowała” na ławę sejmową, ogłosił właśnie, że zamierza wystartować na mera Wilna w najbliższych wyborach samorządowych. Gdyby zaś merem został, obiecuje w swoim uspaskichowskim stylu, że wszystkim wilnianom ufunduje darmowy transport publiczny.

Nie wiem, co przywiodło polityka z Kiejdan do takiej decyzji, zatem pospekuluję sobie trochę. A więc, skoro już postanowiłem deliberować, to wysuwam przypuszczenie, że do startu w Wilnie Uspaskicha, być może, zachęcił przykład innego biznesmena-polityka, co to bastion konserwatystów, jakim jest „Laikinoji sostinė”, zdobył cztery lata temu w cuglach i nic nie wskazuje na to, że po pierwszej kadencji sprawowania rządów w Kownie konserwatyści mieliby jakiekolwiek szanse, by swą twierdzę od charyzmatycznego włodarza odbić. Jeżeli zatem Uspaskich postanowił wzorować się na Matijošaitisie i powtórzyć jego manewr w Wilnie, to, stawiając dolary za orzechy, twierdzę, że tym razem jego intuicja polityczna srodze go zawiedzie. Przy czym uważam, iż Uspaskich nie powtórzy w Wilnie kowieńskiego sukcesu Matijošaitisa zupełnie nie dlatego, że jeden jako przedsiębiorca sprzedaje śledzie, a drugi marynowane ogórki. Nie, różnica między obu panami jest o wiele bardziej zasadnicza.

Matijošaitis, ubiegając się o regalia Kowna, miał wizję rozwoju miasta, albo nawet powiem wyraźniej – wizję wyrwania grodu z obcęgów prowincjonalizmu Landsbergisów i ich partii. A co najważniejsze, król śledzia marki „Vici” swój wybór kandydowania traktował na serio, świadomie podjął się zadania duchowej i materialnej rewitalizacji Kowna i potrafił przekonać do tego wyborców.

Tymczasem konia z rzędem temu, kto uwierzy, że Uspaskich na serio planuje zostać merem Wilna. Z miastem nie jest związany w żaden sposób, a jego partia w litewskiej stolicy może liczyć zaledwie na elektorat graniczący z błędem statystycznym. Co innego Kiejdany, matecznik Partii Pracy i jej założyciela. Tam Uspaskich, gdy przed laty szedł do wielkiej polityki, uchodził za bossa, który daje ludziom pracę, ma duże zakłady, a na dodatek obiecuje jeszcze przenieść swój sukces lokalny na skalę całego państwa. Stąd jego popularność, którą potem potrafił przekuć na skalę ogólnolitewską.

W Wilnie jednak, wśród wielkomiejskiego elektoratu, w zasadzie nigdy nie potrafił zdobyć wyborców. W mieście nad Wilią był i jest postrzegany raczej nie jako charyzmatyczny polityk, tylko jako komediowy personaż Ogórkich ze słynnego programu satyrycznego jednej z komercyjnych litewskich TV. Po co więc zamierza startować w mieście, gdzie nie ma wyborców?

Chcąc być wileńskim Matijošaitisem, liczy być może na to, że główni konkurenci do tronu w stolicy – liberałowie – będą podzieleni, skonfliktowani, słabi (co jest zresztą faktem). Można więc pokusić się o schedę po nich, gdyż liberalni wyborcy będą przecież musieli na kogoś przerzucić swe głosy, pewnie kalkuluje. Kalkulacja, moim zdaniem, jest słaba. Liberałowie mają bowiem Uspaskicha za populistę, co zresztą potwierdził już na wstępie prekampanii, obiecując wszystkim wilnianom darmowy transport publiczny, jeśli oczywiście tylko oddadzą na niego swój głos.

Darmowy transport publiczny w dużych aglomeracjach nie jest czymś nowym. Eksperyment w tej materii dobrych lat kilka temu rozpoczął estoński Tallinn. I jak podkreślają eksperci, udał się on, mówiąc oględnie, średnio. Do zmniejszenia korków w mieście zasadniczo nie przyczynił się. Bowiem średnio tylko 5 proc. kierowców samochodów przesiadło się do autobusów, które ogólnie stały się bardziej przepełnione (zapotrzebowanie na nie wzrosło na 14 proc.), bo darmowa jazda przyciągnęła dość pokaźną liczbę osób szukających pomocy socjalnej do estońskiej stolicy z jej okolic. Na dodatek Uspaskich strzelił kulą w płot twierdząc, że darmowy transport dla budżetu Wilna będzie kosztował tylko 15 mln euro rocznie. Wileńska zajezdnia, reagując na te oświadczenie, natychmiast pouczyła kandydata z Kiejdan arytmetyki. Podała mianowicie faktyczne liczby w omawianym zagadnieniu, które wskazują, że dziś zajezdnia w ok. 50 proc. utrzymuje się z dotacji samorządowej i w ok. 50 proc. ze sprzedaży biletów. Liczby absolutne – to 34 mln euro z każdej strony. Gdyby odjąć więc bilety, nawet pierwszoklasista bez kalkulatora wyliczyłby, że miasto będzie musiało zapłacić w sumie 64 mln euro. Nie sądzę więc, że wilnianie, a zwłaszcza elektorat liberalny, kupi darmowy transport z ręki Wielkiego Kiejdanina za 64 bańki.

Uspaskich próbuje za wszelką cenę powrócić na firmament litewskiej polityki. Czasu do tego ma coraz mniej, bo maraton wyborczy zaczyna się już wczesną wiosną 2019 roku. Chwyta się więc różnych sztuczek, ale wyraźnie widać, że intuicja polityczna i charyzma opuściły niegdyś jednego z czołowych litewskich graczy politycznych na dobre. Jego partię procesy gnilne dopadły, gdy tylko ta dopadła do władzy. Dziś, świętując 15-lecie swego istnienia, walczy więc nie o miejsce na podium, do czego miała wcześniej aspiracje, tylko z progiem, którego pięcioprocentowa bariera stała się dla niej za wysoka.

Zatem Uspaskicha rejterada do stolicy nie uczyni go raczej litewskim Nilem Uszakowym. Vaizdelis, blin, vis nekoks...

Tadeusz Andrzejewski

<<<Wstecz