Zawsze wierni „Piątce” 2

Szczęśliwy ten, kto może dawać radość innym

Kroczą razem przez życie już 63 lata. Są nierozłączni w codzienności i na święta, w radościach i trudnościach, dzielą bóle i choroby na oboje, a po każdym spotkaniu czerwcowym w „Piątce” na Piaskach mają wiele sobie do powiedzenia – ożywają wspomnienia. Na tych spotkaniach też zawsze są razem. Tak jest od ławy szkolnej, kiedy w tym legendarnym gmachu się uczyli. Wojciech Zinkiewicz – absolwent roku 1951, Irena z d. Szadurówna – roku 1953. Rodzina rdzennych wilnian kontynuuje tradycje swych domów rodzinnych, domów przesiąkniętych wiarą i patriotyzmem.

Dom w Smolnicy

Rodzinne miejsce Wojtka – to przepiękna podwileńska Smolnica. Była piękna kiedyś, jest piękna i teraz. Rodzice prowadzili gospodarstwo na sześciu hektarach, a gdy było powitanie Nowego Roku, cała niemal Smolnica spotykała się u państwa Zinkiewiczów – głową rodziny był Sylwester. A mama! To polityk domowy. Gdy już zakończono obejście gospodarskie, siadała do radia. Nawet w latach okupacji, gdy radio było zakazane, ona słuchała, co się dzieje na świecie i opowiadała rodzinie najświeższe wiadomości. Była to kobieta bardzo pobożna i tego nauczała swoje dzieci. To od niej dowiedziały się o kardynale Stefanie Wyszyńskim, którego imię w tym domu było świętością.

W rodzinie tej rosło troje dzieci – dwóch chłopaków i córka Jadwiga. Wojtek był najmłodszy. Gdy rozpoczęła się wojna Wojtek już był po pierwszych miesiącach nauki w szkole – w niedalekich od Smolnicy Bujwidziszkach była szkoła siedmioletnia. Niedługo w niej się uczył. Szkoła polska już na początku zmian politycznych została zamknięta, a cała młodzież polska przeszła na tajne nauczanie. Zapamiętał wspaniałą nauczycielkę panią Śledziewską, która mieszkała w podwileńskich Rowach, zapamiętał, że to w ich domu były zajęcia tajnych kompletów. Mieszkała też u nich i prowadziła lekcje w kompletach s. zakonna – cały majątek tych zakonnic bezhabitowych został im odebrany przez nowe władze litewskie, więc znalazły się bez dachu nad głową. Inna siostra zakonna, też nauczycielka, zamieszkała u ludzi w Rowach.

Do dziś Wojtek nie wie, co to było, gdy obudziło ich w godzinach nocnych gwałtowne stukanie do drzwi. Weszli żołnierze, zachowywali się bezczelnie, stukali kolbami karabinów w ściany mieszkania. Niczego nie wystukali, ale ojcu kazali: „odiewajsia” i zabrali go. Matka z dziećmi nazajutrz udała się na poszukiwanie ojca. „Pamiętam zakratowane okienko więzienne, przez które matka chciała się coś dowiedzieć o ojcu. Było to więzienie koło kościoła św. Ignacego, a okienko to jest do dziś” – opowiada pan Wojciech. Po paru dniach ojciec wrócił do domu.

Dom na Zwierzyńcu

W domu Ireny Szadurówny panował ogromny szacunek do historii, zwłaszcza polskiej. Mama, Dominika z Sarulewiczów, z rodu szlacheckiego, ubóstwiała historię i tym zaraziła swoje córki – Irenę i o dziesięć lat młodszą Danutę. Zaraziła też do czytania książek polskich. Nie do pomyślenia było, by w niedzielę rodzina nie poszła do kościoła, by każdego lata nie przeszła drogi Męki Pańskiej w Kalwarii Wileńskiej, by na pasterce w kościele na Zwierzyńcu zabrakło Szadurów, by na wielkanocne śniadanie nie zebrała się w tym domu cała rodzina. A jeszcze pani Dominika zaraziła Irenę szyciem, haftowaniem, szydełkowaniem, co urosło w dzisiejszym emerytalnym życiu do ogromnej i pięknej pasji córki.

– Ojciec mój w wieku 17 lat przyjechał do Wilna z grodzieńskich stron – opowiada Irena. – Dziś nazwalibyśmy go biznesmenem, a wtedy po prostu brał się każdej roboty. Był tragarzem na dworcu, konduktorem na tzw. arbonach i wpadł na pomysł – wydzierżawiał na wiosnę u gospodarzy sady, a jesienią zbierał owoce. Plony te dostarczał do restauracji Stralla i do restauracji Stankiewiczów, na ulicy Ostrobramskiej.

Droga do „Piątki”

– Nasza szkolna koleżanka Jadzia Nowicka jakoś powiedziała: „Gdy spotykam kogoś z „Piątki”, to jakbym spotkała siostrę czy brata”. My z mężem podzielamy to uczucie, mimo że każdy z nas miał swoją drogę do tej szkoły, ale już skoro tam się zakotwiczyliśmy, to całe życie darzymy tę szkołę uczuciem – mówi pani Irena.

Wojtek poszedł do szkoły na Ostrobramskiej po tajnych kompletach, co przez egzaminatorów było szczególnie honorowane. Został przyjęty do klasy czwartej. Do szkoły ze Smolnicy jeździł rowerem, a zimą – na piechotę. Nie było to łatwe, więc rodzice wynajęli mu stancję – zamieszkał przy ul. Kasztanowej.

Irena pierwsze nauki pobierała w szkole nr 42, przy ul. Wiłkomierskiej, znajdowała się w podwórzu, do którego szło się przez bramę naprzeciwko kościoła św. Rafała. Mówiono szeptem, że tu swego czasu mieszkał w konspiracji Józef Piłsudski. Do polskiego gimnazjum przyszła w roku 1945, a lekcje jej klasy odbywały się na ul. Końskiej. I od razu – zauroczenie dyrektorką Kazimierą Likszanką. Gdy szkoła została przeniesiona na Piaski, możliwości poznania prawdziwego klimatu szkoły, jako spadkobierczyni idei filomackich i niepodległościowych jeszcze bardziej ją zauroczyły. Jako dziewczyna kochająca muzykę, śpiew, taniec najbardziej była pod urokiem Marii Czekotowskiej, która nie tylko uczyła polskiego i francuskiego, ale też wystawiała z uczniami scenki, jak „Stracony czas”, „Laurę i Filona”, uczyła piosenek po francusku, które pani Irena do dziś pamięta. Tę działalność pani Czekotowskiej dziś możemy śmiało uważać za początki zespołu polskiego. Co prawda Irena do „Wilii” nie poszła, ale pasy góralskie do strojów tancerzy zespołu szyła.

– W szkole naszej zawsze działo się coś niezwykłego. Często wspominamy, jak to Jadzia Nowicka i Tereska Skupiówna szły na piechotę do Polski. Doszły dość daleko. Zostały zatrzymane na granicy przez sowieckich pograniczników, a nawet kilka dni przebyły w areszcie. Aż się wyjaśniło, że dziewczyny nie są groźne dla ustroju sowieckiego – wspomina Irena. – Gorsze było to, gdy po wakacjach szkolnych w klasie ubywało kolegów. Mówiono cichaczem, że ten czy inny został z rodziną wywieziony. Tak było z moimi koleżankami Ireną Akmienówną czy Jadzią Szyrwińską…

Gotowalnia i sport ich połączyły

– Wojtek był bardzo dobrym sportowcem – lekkoatletą i częstokroć występował w zawodach za szkołę (stadion wtedy był w tym miejscu, gdzie dziś znajduje się Sejm). A ja naszym kibicowałam. Jeden z kolegów powiedział mi, że ten oto sportowiec pytał o mnie i prosił, by go zapoznać. Po paru dniach ośmielona uwagą do mnie, spotkałam go w szkole i pytam „czy masz gotowalnię?” (gotowalnia to komplet przyrządów do kreślenia). I tak się zaczęło. Gdy Wojtek zaprosił mnie na studniówkę swojej promocji, uważałam to za potwierdzenie naszej przyjaźni…

Promocja Wojtka była o dwa lata wcześniej niż Ireny. Po maturze poszedł na kursy, które przygotowywały nauczycieli klas początkowych dla szkół polskich. Były one przy ul. Mickiewicza (dziś Giedymina), tam, gdzie potem znajdował się największy w Wilnie „Gastronom”, a dziś tu aleja sklepów odzieżowych. To były kursy błyskawiczne, kilkumiesięczne, gdyż szkół polskich było na Wileńszczyźnie wiele, a nauczycieli – mało.

– Z naszej promocji roku 1951 wielu poszło na te kursy, potem się dalej uczyli. Pierwsza moja praca była w polskiej szkole w Karociszkach w rejonie trockim. Nie ominęła mnie służba w wojsku, a gdy wróciłem, zostałem zatrudniony w szkole polskiej w Ligojniach, byłem nawet kierownikiem – opowiada pan Wojtek.

Pracowali tu z Ireną razem. A w roku 1955 w kościele św. Rafała stanęli na ślubnym kobiercu. I razem są przez całe życie. Nawet wtedy, gdy musieli rozstać się ze szkolnictwem – szkoła w Ligojniach przestała istnieć.

Oboje zostali technokratami, Wojtek – inżynierem, Irena wiele lat poświęciła biurowości. Z charakteru była i jest dokładna, wręcz precyzyjna, co teraz, gdy jest na emeryturze, bardzo się przydało jej niezwykle pięknemu hobby.

W nowocześnie urządzonym mieszkaniu podziwiam piękne obrazy – kwiaty zadziwiają paletą kolorów, na innym – krajobraz wsi zimą, jeszcze innym – konie z rozwichrzonymi grzywami, biegnące w dal, postacie z bajek. Nie, wszystkich nie da się wymienić, a ich piękna nie da się opisać.

Trzeba dobrze się przyjrzeć, żeby dostrzec prawdziwe piękno – wszystko to jest wyszyte! Coś krzyżykiem, coś innym rodzajem haftu. Jakiej to wymaga precyzji, talentu, gustu artystycznego, pracowitości! To prosi się na wystawę, bo ludzie muszą widzieć takie cuda.

– Nie ukrywam, że w tej pracy odnalazłam siebie, to mój sposób na życie. Wiem, że mężowi, córce, zięciowi, wnukowi też się podobają te prace, zresztą naszym gościom też. Cieszę się, że moja praca przynosi ludziom uczucie piękna. Nie tak wiele nam dziś trzeba, aby czuć się potrzebnym – po prostu przynosić innym chwile radości.

Krystyna Adamowicz

Na zdjęciach: Irena i Wojtek Zinkiewiczowie na ślubnym kobiercu;
…po 60 latach w rodzimej Smolnicy
Fot.
archiwum rodzinne
Jerzy Karpowicz

<<<Wstecz