Akcja konserwatystów – na korzyść Moskwy [?]

Wystarczył mały powiew normalności w stosunkach Wilno-Warszawa, a konserwatywne skrzydło litewskich konserwatystów zaczęło działać. Działać tak, by tę normalność w zalążku zdusić. W tym celu postanowili posłowie z partii Landsbergisa poprawić i tak mocno opresyjną w stosunku do mniejszości narodowych litewską Ustawę o oświacie w kierunku jeszcze większego zaostrzenia tej opresyjności. Uznała mianowicie trójka prominentnych konserwatystów, że akurat nastał czas, by w szkołach, m.in. polskich, ograniczyć nauczanie w języku ojczystym do 40 proc.

Nie chcę spekulować, skąd taki pomysł powzięło trio. Może myśli trzech posłów wzięły lot w kierunku takich światowych „demokracji” jak Ukraina, która niedawno przyjęła prawo zakazujące w całości nauczania w szkołach mniejszości w języku ojczystym, czy może jakiś inny bliższy przykład zafascynował parlamentariuszy? Może zbyt upalna pogoda miała wpływ na decyzję posłów spod znaku jaskółki? A może po prostu to własna konserwatystów litewskich uparta, by nie powiedzieć tępa, zawziętość, by zrobić z przedstawicieli wspólnot narodowych mankurtów, bezwolnych i posłusznych, pozbawionych swego języka „tutejszych”.

Takie próby konserwatywni konserwatyści (przepraszam za beletrystykę) podejmują od lat. Właściwie to od samego zarania niepodległości, kiedy to ruszyła akcja lituanizacji Wileńszczyzny. Pamiętamy zapewne sławetne badania grupy „naukowców” z Litwy (przy wsparciu takich samych „naukowców” z Warszawy), które wykazały niezbicie, że 80 proc. Polaków z Litwy Południowo-Wschodniej swoje dzieci chce oddać do szkoły litewskiej, ale na razie nie może tego uczynić. Polska władza samorządowa im w tym przeszkadza, bo nie tworzy wystarczającej liczby placówek oświatowych w języku państwowym.

Błąd szybko naprawiono. Wnioski z „badań” poczyniono słuszne. Szkoły litewskie, często ekskluzywne, z basenami i innym luksusami, otworzono wszędzie tam, gdzie znalazł się chociażby jeden chętny. No, może przesadzam. Gdzie znalazło się chociażby pięciu chętnych (vide przypadek szkoły w Korwiu). W ten sposób stworzono alternatywną wobec samorządowej sieć szkolnictwa litewskiego na Wileńszczyźnie, która miała nobilitować i wsysać zarazem, jak odkurzacz pyłki, polskie dzieci do szkół z językiem państwowym. Akcja „odkurzacz” jednak nie zadziałała. Wskaźnik 80 proc. okazał się zwykłą fatamorganą w rozpalonych łbach litewskich konserwatywnych konserwatystów różnych proweniencji (nie tylko z partii Landsbergisa).

Gdy okazało się, że akcja zamiany polskich szkół na szkoły litewskie na Wileńszczyźnie nie wypaliła, a co gorsza ekskluzywne na zewnątrz szkoły z językiem państwowym w środku okazały się zwykłą wydmuszką, nieoferującą edukacji na należytym poziomie, chwycono się taktyki innej. Władze, dopingowane przez kierowników szkół litewskich z Wileńszczyzny, zaczęły się bardzo martwić poziomem nauczania języka litewskiego w szkołach polskich. No bo przecież nie tak miało być, że abiturienci szkół polskich na głowę biją swoich rówieśników ze szkół litewskich, jeżeli chodzi o maturę z języka litewskiego. Uradzono więc, że należy wyrównać matury z języka litewskiego we wszystkich szkołach niezależnie od tego, że programy nauczania w szkołach mniejszości narodowych w tym przedmiocie były odmienne. Różnica godzinowa nauczania wynosiła nawet, jak sobie przypominam, 800 godzin (sic!). Ale co tam, buldożerem wprowadzono zmiany, a na dodatek dorzucono jeszcze przepis, by dwa przedmioty w szkołach mniejszości (historię i geografię) nauczać już nie w języku ojczystym uczniów, tylko państwowym. Żeby się uczniowie mogli lepiej nauczyć... nie historii i geografii, oczywiście, tylko litewskiego.

Makiawelistyczna reforma modelu oświaty mniejszości narodowych od samego początku była sprzeczna ze zdrowym rozsądkiem i jakąkolwiek przyzwoitością, że o prawie do równych możliwości już nie wspomnę. W każdym normalnym państwie po takiej „reformie” urzędy ds. równych możliwości, które – jak wiemy – powstały w każdym państwie unijnym decyzją jej władz, miałyby pełne ręce roboty. Władze zostałyby oskarżone o naruszenie praw uczniów w zależności od ich narodowości. Bo jak można zdawać najważniejszy życiowy egzamin z przedmiotu, który decyduje o twojej dalszej karierze edukacyjnej w kraju, na poziomie programowym, jakiego w ogóle egzaminowany nie przerabiał?.. O jakich równych możliwościach może być mowa w przypadku abiturientów zdających maturę z języka litewskiego po polskiej i litewskiej szkole, skoro abiturienci po szkole litewskiej zdają maturę na poziomie programu, który przerabiali w toku nauki, a abiturienci szkół polskich muszą zdawać maturę na poziomie programu, którego nie przerabiali.

Awantura – to zbyt słabe słowo, by określić taką reformę. A finał jej jest taki, jakiego należało się spodziewać. W szkołach mniejszości narodowych odsetek oblanych matur z języka państwowego się podwoił, spadła ogólna jakość tego egzaminu w tych placówkach.

Konserwatyści mogą triumfować, bo osiągnęli swoje. Przedstawicielom mniejszości narodowych ograniczyli możliwości studiowania na Litwie. Teraz zamiast uderzyć się w pierś, przeprosić niesłusznie skrzywdzonych i wycofać się z awantury, brną w nią jeszcze głębiej. „Pistolety” konserwatystów Ažubalis i Kasčiūnas oraz „wiatrówka” tej partii (bo takiego chyba w tym przypadku należy użyć słowa) Agnė „Sine Uda” Bilotaitė (vide akcję eksponowania przez posłankę w Internecie swych posiniaczonych wdzięków po musztrze szkoleniowej z ochotnikami z oddziałów šaulisów) chcą, aby 60 proc. przedmiotów w szkołach mniejszości narodowych było wykładanych po litewsku, by jeszcze bardziej wzmocnić w tych placówkach poziom nauczania języka państwowego.

Bezczelność, jakby tam nie było, wierchuszki konserwatystów (Ažubalis np. był ministrem spraw zagranicznych Litwy) mnie osobiście już nawet nie dziwi. Przyzwyczaiło się do takich wyskoków landsbergistów za tyle lat. Jest tylko jedno pytanie, które w tym akurat przypadku mnie korci. Chciałoby się wiedzieć mianowicie, czy prowokowanie konfliktu na linii Wilno – Warszawa w sytuacji, gdy ta linia ledwo została na nowo odbudowana, to tylko efekt stanu spoczynku umysłu tych polityków, czy jednak jest to akcja świadoma?

Gdyby przyjąć to drugie przypuszczenie, to trzeba byłoby pytać dalej: cui bono..?

Tadeusz Andrzejewski

<<<Wstecz