Wokół wyjazdów Józefa Klemensa Piłsudskiego do Druskienik

Na wywczasach przy Marszałku

Gdzie Rotniczanka wody niesie
I w Niemen wpada wełną pian,
Przyjeżdża tam co rok pod jesień
Ten zadumany, starszy pan.

(Julian Tuwim, „Druskiennickie drzewa”)

Józef Klemens Piłsudski (1867-1935), pierwszy marszałek niepodległej Polski i jej dwukrotny premier (1926-1928 i 1930), był znawcą historii wojen, i to różnych. „Byłem rozkochany w Napoleonie” – twierdził. Gdziekolwiek podróżował, brał ze sobą mapy, atlasy i dużo książek, bo lubił mieć czas wolny wypełniony czytaniem. Były to nie tylko opracowania o wojskowości, ale i na przykład tomy listów Napoleona I, którego uważał za „najwybitniejszego żołnierza świata”. Korespondencję cesarza Francuzów studiował wielokrotnie, wożąc ją niczym relikwię także z Warszawy do Druskienik, dokąd chętnie wyjeżdżał od 1924 roku dla poratowania zdrowia. Był dowożony tam samochodem służbowym. Sam autem nie kierował, ale uwielbiał szybką, wręcz szaloną jazdę, i jeżeli szosą pędził „samochód niczym szatan”, to wiadomo było, że jechał Marszałek.

Nad Niemen zabierał Piłsudski zwykle także „Kronikę” Macieja Stryjkowskiego, „Potop” Henryka Sienkiewicza, „Popioły” Stefana Żeromskiego i ulubionego „Beniowskiego” Juliusza Słowackiego. Nie ograniczał się jednak wyłącznie do klasyki. Naoczni świadkowie widzieli na ganku i ławeczce ogrodowej jego druskienickiej oazy także książki autorów mu współczesnych: Poli Gojawiczyńskiej, Herminy Naglerowej, Zygmunta Nowakowskiego i prawie zawsze którąś z powieści przygodowych Józefa Konrada Korzeniowskiego.

Twórca legionów polskich czytał nie tylko po polsku, ale też angielsku, francusku i niemiecku. Także gazety. Oprócz codziennego wileńskiego „Słowa” (Stanisław Cat-Mackiewicz, redaktor naczelny gazety, jeździł do Druskienik, aby przeprowadzić z Marszałkiem wywiad), nader często piszącego o Druskienikach czasopisma „Kresy Wschodnie” i lokalnego druskienickiego pisma „Ondyna”, z Warszawy dostarczano Piłsudskiemu „Ekspres Poranny” i „Kurier Wieczorny”. Ponadto nawet i na urlopie każdego dnia otrzymywał dziesiątki listów i kartek. Chociaż przechodziły one przez ręce jego osobistego adiutanta, to na czytanie, pisanie i odpisywanie codziennie przeznaczał wiele godzin.

Gości zapraszał mało, sam też rzadko przyjmował zaproszenia. Jednak jak i w Warszawie, nie opuszczał komedii filmowych (Pat i Patachon – to jeden z ulubionych jego filmów) i chętnie brał udział w modnych wtedy seansach okultystycznych. Ku czci Marszałka w 1925 roku była zorganizowana w teatrze parku druskienickiego uroczysta akademia, na której, choć ponoć bez wielkiej ochoty, był obecny. Honorowy Obywatel Miasta zostawił też swój wpis w Księdze Pamiątkowej Druskienik.

Wertując prasę z epoki, co krok natykamy się na informacje, że taki a taki aktor, śpiewaczka, skrzypek, kompozytor lub cyrkowiec gościli w Druskienikach przejazdem lub przebywali na kuracji, dając udany pokaz rzęsiście oklaskiwany przez przyjezdnych z całej Polski, a nawet z zagranicy. Pisano też, że kobiety zrozumieć nie sposób, bo gotowe były zemdleć na widok każdego efektownego artysty, nawet jeżeli ten był bankrut czy pijak. Tak było na przykład ze Stanisławem Gruszczyńskim rodem z Ludwinowa koło Waki Trockiej. Urodzony w 1891 r. utalentowany syn chłopa z Wileńszczyzny w międzywojniu został znanym warszawskim tenorem operującym „pięknym, silnym i czystym głosem”. Z powodzeniem występował także w Hiszpanii, Niemczech i Włoszech. Za bytności Piłsudskiego w Druskiennikach koncertował dwukrotnie. I za każdym razem ponoć „zakręcał” zarówno młodym, jak i sędziwym paniom w głowach. Już wtedy nie było tajemnicą, że jeden z najwyżej opłacanych śpiewaków polskich, często z podbitym okiem czy roztrzaskaną w trakcie bójki wargą, prowadził awanturniczy i hulaszczy tryb życia także na koszt innych. Podobno to tylko dodawało mu uroku i przysparzało popularności.

Kuracjuszy i wczasowiczów dowoziły do Druskienik specjalne autobusy. Majętniejsi przyjeżdżali własnym autem. Sporo przybywało tu powozem konnym, ale też na coraz popularniejszych rowerach, a nawet na piechotę, z plecakami, robiąc po drodze przerwy na noclegi w popularnych schroniskach, oferujących posiłki i kilkugodzinny wypoczynek nad jeziorem lub stawem. Gwoli ciekawości, to było też cenione miejsce wypoczynku Władysława Raczkiewicza, w latach 1926-1931 pełniącego obowiązki wojewody wileńskiego.

Druskieniki w międzywojniu były po prostu modne i na każdą kieszeń. Tu się spotykano, by z kimś pobyć, kogoś zobaczyć, w tym Marszałka – „choćby z daleka”, ale też i przyjrzeć się innym. Letnicy zalegali plaże, korzystali z dobrodziejstw zakładów leczniczych, sprzyjającego astmatykom klimatu lasów i borów. Każdy chciał zażyć kąpieli w zakładzie zdrojowym, przespacerować się parkiem sosnowym, skosztować miejscowej wody mineralnej, wysłać znajomym kartkę. W międzywojniu pisano i mówiono, że jedzie się do Druskienik „na wywczasy”. Nie było potrzeby zabierać ciężkich bagaży, bo kupić w miasteczku można było praktycznie wszystko, nawet artykuły higieniczne, dostępne przed I wojną światową jedynie dla wybranych. W Druskienikach cieszyła się popularnością na przykład pasta do zębów „w tubach czysto cynowych” i woda do ust „o silnej koncentracji” firmy „Ossan”, przeznaczona do usunięcia przykrego zapachu z ust. W lokalnej aptece, drogerii, perfumerii nabywali ją zarówno nałogowi palacze, ludzie mający problemy żołądkowe, jak i starsi wiekiem. Dostarczana z Krakowa była dostępna także w Wilnie.

Nie bez znaczenia było nawiązanie nowych znajomości, a czasem i romansu. Sezonowe znajomości nawiązywano w cukierni, bibliotece, księgarni, ale też na plaży, podczas spacerów, w lesie i parku, przy źródełkach wody mineralnej, w przerwach koncertów i przedstawień teatralnych, a przede wszystkim na wieczorkach tanecznych. Z biuletynu informacyjnego wynika, że „poza szeregiem dancingów, które ściągają licznych zwolenników tańca dwa razy w tygodniu (we środy i soboty) odbywają się zabawy towarzyskie w połączeniu z tańcami w kasynie zdrojowym”.

W Druskienikach było zawsze wesoło, ale też modnie, gdyż panie, zgodnie z obowiązującymi trendami, co roku zmieniały nie tylko stroje (wieczorami królowały dopasowane garsonki), ale i kostiumy kąpielowe. Najpopularniejsze kolory kobiecych strojów kąpielowych z końca lat 20-tych XX w. to błękitny i cielisty. Za najbardziej praktyczny uważano natomiast kolor czarny, za szczyt mody – seledyn. Nikogo już nie raził nad wodą odsłonięty kobiecy brzuch o ile nie był zeszpecony cesarskim cięciem, ale „klatka piersiowa musiała być nadal mocno osłonięta”. Dolna część damskiego stroju kąpielowego przypominała szorty, a i często była na pasku lub z rzemykiem, gdyż gumka w wodzie mogła puścić… Niezależnie od tego, czy garderoba plażowa była jedno czy dwuczęściowa, gdy wstawały czy spacerowały, a nawet szły do wody, obowiązywał je płaszcz kąpielowy typu szlafrok, który dla przyzwoitości zrzucano i zakładano tuż przy brzegu. Paradować w strojach kąpielowych, nawet nad morzem, kobietom dalej niż metr od wody wówczas zwyczajnie nie wypadało. Udając się w kierunku swojego kocyka, należało stąpać ostrożnie, aby nie zasypać innych. Druskienicki piasek plażowy był zawsze biały, drobny, czysty – specjalnie przywożony przed każdym sezonem.

Eleganccy panowie wieczorem paradowali w śnieżnobiałych koszulach z odkładanym kołnierzem. Spodenki kąpielowe panów jeszcze sięgały kolan. Nosili też „pasiaki” typu piżama. Mimo krótkiego letniego sezonu, z tej miejscowości zdrojowej wypadało wyjechać z opalenizną. W tym celu niektórzy tutejsi lekarze zalecali intensywny ruch na słońcu i codzienne smażenie się godzinę na brzuchu i godzinę na plecach. Po wyjściu z wody, zgodnie z zaleceniem lekarzy, należało natychmiast zmienić mokry strój kąpielowy na suchy. Mokry miał szkodzić kobietom na karnację skóry, a u mężczyzn powodować reumatyzm. Każdy przyjeżdżający musiał liczyć się z tutejszym kapryśnym klimatem. Tym niemniej spodziewał się słońca, a więc i sprzyjającej kąpielom wody. Już wtedy, wystawiając się na słońce, smarowano się olejkami, tłuszczem lub wazeliną, co powodowało różne skutki i służyło za kanwę nowych anegdotek.

Józefa Piłsudskiego, uchodzącego przecież za człowieka eleganckiego i bardzo dbającego o czystość, nie obchodziły stroje i moda. Nie prowadził też życia typowego dla wczasowiczów. Ani razu nie zaglądnął do kasyna i nawet do Egiptu i na Maderę jechał urlopować w… mundurze. Często powtarzał zdumionym, że w pierwszą kolej jest żołnierzem, więc od żołnierskich przyzwyczajeń, nawet będąc ważnym mężem stanu, nigdy nie odstąpił. Z rodziną czy bez, prostego żołnierskiego munduru bez medali i odznaczeń, nigdy nie zdejmował. Niezmiennie, także w upalne dni, spacerował po Druskienikach w mundurze, a na publicznych plażach (jedna była nad Niemnem, druga nad jeziorem) nie pojawiał się w ogóle. Prawdopodobnie zażywał kąpieli na osobności, z daleka od oczu ludzkich, na dyskretnie zasłoniętym gęstwiną drzew odosobnionym skrawku brzegu Niemna. Obstawy nie znosił, więc czuwano dyskretnie, nawet przebierając się za gajowych czy strażaków.

Letnicy widywali Marszałka z książką pod starym dębem, rozmawiającego na ławce w parku lub leżącego (w mundurze) na zielonym brzegu Niemna. Rzeka ta dzieliła wówczas nadniemeński kraj na część polską i litewską.

O czym rozmyślał często spoglądając bądź patrząc na stronę litewską wiadomo tylko jemu, przodkowie którego, jak wspominał jego starszy brat Bronisław, pochodzili „ze starej rodziny pogańskich bojarów – Ginetów”, a nazwisko Piłsudski to tylko przydomek od znajdującego się niegdyś w rękach rodziny majątku Piłsudy.

Cdn.

Liliana Narkowicz

Na zdjęciu: Druskienniki, willa marszałka Piłsudskiego
Fot.
domena publiczna

<<<Wstecz