Srebrny jubileusz kapłaństwa o. Marka Dettlaffa

Kaszubska posługa w Wilnie

Franciszkanin o. Marek Adam Dettlaff znany jest w wileńskim środowisku jako człowiek, który całe swoje zawodowe (czyt. kapłańskie) życie poświęcił porzuconej, zniszczonej i zaniedbanej najstarszej świątyni Wilna – kościołowi pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny na Piaskach. Co ciekawe, że to, co – wydaje się na pierwszy rzut oka – jednym z głównych jego działań, jest zaledwie dodatkiem jego kapłańskiej posługi. Wszak, jak mówi, to służba ludziom stanowi cel i sens jego życia. Zaś odzyskany kościół, potem – klasztor, to zaledwie środki w drodze do pozyskania dusz ludzkich dla Boga.

22 maja o. Marek obchodzi 25. rocznicę święceń kapłańskich, które przyjął w Koszalinie, po ukończeniu Seminarium Zakonu Braci Mniejszych Konwentualnych (franciszkanów) w Łodzi-Łagiewnikach. Od razu po święceniach przyjechał do pracy na Litwę. Czytelnikom „Tygodnika” opowiedział, co go skłoniło do opuszczenia rodzimych Kaszub i kto wpłynął na ukształtowanie jego kapłańskiej duchowości.

– Każdy jubileusz skłania nas do refleksji, podziękowań, zastanowienia się nad przemijaniem, ale też do powrotu do początków. Kiedy Ojciec uświadomił sobie, że chce być księdzem?

Kiedy miałem 2 lata i 7 miesięcy… Często powtarzam, że Pan powołał mnie już w łonie matki. Moim rodzicom, śp. Edycie i śp. Alfonsowi, jestem wdzięczny za to, że religijnie wychowywali nas z bratem Januszem. Odkąd pamiętam, to zawsze istniała w moim sercu i umyśle chęć służby Bożej w kapłaństwie. Jak byłem małym brzdącem, to już wiedziałem, że zostanę księdzem. Natomiast kiedy miałem ponad 2,5 lat, w moim życiu miało miejsce pewne wydarzenie, co prawda, niezwiązane z powołaniem. Zobaczyłem w oknie swego dziadka i wyszedłem za nim z domu. Niestety, nie dogoniłem go, biegłem za nim do szkoły zawodowej, w której uczył kowalstwa. Usiadłem na schodach placówki i czekałem, aż pracownicy przyprowadzili mi dziadka. On wziął mnie pod pachę, zaniósł do domu i powiedział mamie: „Nie bij go, on szedł za mną”. Pamiętam, że wtedy już pragnąłem – po swojemu, po dziecięcemu – kapłaństwa.

– Czy to się przejawiało w jakichś konkretnych czynach i zachowaniu, np. bawił się Ojciec w księdza, czy też należał do grona ministrantów?

Nic z tych rzeczy: nie byłem ministrantem i nie bawiłem się w księdza, bo kapłaństwo wyobrażałem sobie jako służbę… Stale, w swoim sercu, rozmawiałem z Panem Bogiem i On zawsze do mnie mówił. Nie miałem skonkretyzowanych pragnień, czy też jakichś widzialnych znaków. Było pragnienie, które z czasem wzrastania, dojrzewało i się formowało. Widziałem siebie w sakramencie pokuty i pojednania, bo pragnąłem jednać ludzi z Bogiem.

– Jak rodzice i rodzina przyjęła wieść o tym, że ich starszy syn podjął decyzję o służbie Bogu w kapłaństwie?

Rodzice się ucieszyli, choć nie ukrywali, że woleli, gdybym został kapłanem diecezjalnym. Byłbym wówczas bliżej domu. Ale o tym powiedzieli mi tylko raz i nigdy więcej nie kwestionowali mego wyboru.

– Co zatem skłoniło Ojca, żeby wstąpić do zakonu franciszkanów?

W szkole byłem zaangażowany w oazę, tzw. Ruch Światło-Życie. Jeździłem na oazowe rekolekcje, które prowadzili bracia franciszkanie. Znałem tych zakonników. Z innej strony, pociągało mnie życie we wspólnocie. Widziałem piękny przykład u franciszkanów bycia razem. W moim przypadku nie miałem wzoru jakiegoś jednego kapłana... Podobała mi się wspólna praca i służba tych zakonników.

– Czy były jakieś osoby, które wpłynęły na to, jakim kapłanem Ojciec został?

Są osoby, które wpłynęły na moją duchowość. Najpierw św. brat Albert Chmielowski – to pierwszy święty, którego pragnąłem naśladować. Nawet do trzeciego roku seminarium chciałem zmienić zakon i pójść do braci albertynów, którzy służą najuboższym. Jedyny fakt, który powstrzymywał mnie od tej decyzji to, że oni nie przyjmują święceń kapłańskich. Poza tym, będąc na studiach w seminarium w Łodzi, chodziłem na grób bł. Rafała Chylińskiego, który jest nazywany biskupem ubogich. Za jego pośrednictwem modliłem się w wielu sprawach, ale też pytałem, co mam robić, w jakim zakonie służyć ludziom. W pewnym momencie usłyszałem w sercu słowa: „Przecież możesz to samo robić i u nas w zakonie”. Byłem wtedy na trzecim roku w seminarium i był to moment zwrotny – postanowiłem, że zostaję u franciszkanów.

Na moją duchową osobowość wpłynęli oczywiście główni patroni naszego zakonu – Biedaczyna z Asyżu (św. Franciszek), potem – św. Klara. Wreszcie, już tutaj, w Wilnie, o. Kamil Wełymański, dzięki któremu umiłowałem historię i dostrzegłem, że Bóg nigdy nie zostawia człowieka samego. To ojciec Kamil wpoił we mnie przywiązanie do naszego kościoła i klasztoru i wierzę, że z Nieba czuwa nad tym franciszkańskim zakątkiem grodu Giedymina.

– Ilu wówczas było współbraci, którzy razem przyjęli święcenia?

Na roczniku było nas ponad 30. Z tym, że byli to chłopcy z różnych części Polski. Należeliśmy wówczas do dwóch Prowincji: Warszawskiej pw. Matki Bożej Niepokalanej i nowo utworzonej św. Maksymiliana z centrum w Gdańsku. Prowincja św. Maksymiliana jest najmłodszą prowincją franciszkanów w Polsce. W latach 90. prowadziła wówczas aktywną działalność misyjną, wielu braci wyjechało do Afryki, do Szwecji, Niemiec. Często w tych krajach otrzymywali święcenia. Ze mną w Koszalinie otrzymało świecenia 15 braci.

– Czy to działalność prowincji, ukierunkowana na wysyłanie braci do innych krajów, miała wpływ na to, że znalazł się Ojciec na Litwie, tuż po święceniach kapłańskich?

Tak naprawdę na Litwę przybyłem przez Łotwę. Będąc klerykiem jeździłem na Białoruś i na Łotwę. Zanim przyjąłem święcenia diakonatu ochrzciłem umierające dziecko na Łotwie – Martinsa. Po 15 minutach od chrztu, chłopczyk wyzdrowiał. Kiedy po raz pierwszy odwiedziłem Łotwę, to byłem w tej miejscowości, gdzie ojciec Maksymilian odprawiał Msze święte. Cudownie też potem odnalazłem miejsce, gdzie święty planował przed wojną zbudować łotewski Niepokalanów. To jest w połowie drogi między Rezekne a Vilane. Te wydarzenia odczytywałem jako znaki Boże, więc postanowiłem, że będę pracować na Łotwie.

– Tak czy inaczej, ciągnęło Ojca za wschodnią granicę Polski?

To samo zauważył nasz prowincjał o. Manswet Wardyn, który przez cały rok co miesiąc wzywał mnie na rozmowę i zachęcał do pracy na Litwie. Ja za każdym razem odpowiadałem, że nie chcę na Litwę, tylko na Łotwę. Jego propozycja była podyktowana tym, że tutaj już był klasztor franciszkanów: w Miednikach przez wiele lat pracował o. Kamil, po nim zaś parafię przejął ojciec Sławomir Skwarczek. Potrzebne było wsparcie dla naszych braci.

Przełomowym momentem było pewne wydarzenie – podczas modlitwy w seminaryjnej kaplicy „oberwałem” dużym kijem po głowie, aż stęknąłem z bólu. Obejrzałem się, ale nikogo nie było… Wystraszyłem się, spociłem niesamowicie. Od razu jasne było dla mnie, że Pan Bóg wzywa mnie na Litwę. Poszedłem do prowincjała, choć nie od razu: jeszcze przez dwa miesiące się ociągałem, zanim doszło do tej decydującej rozmowy. Nie było zbyt łatwe – po roku odmowy z mojej strony, spytać, czy nadal mam szansę na pracę na Litwie. Prowincjał spojrzał na mnie zza okularów i zadał tylko jedno pytanie, czy nie ucieknę z Litwy na Łotwę. Powiedziałem, że nie, bo zdecydowałem się pojechać na Litwę. Otrzymałem po święceniach miesiąc wakacji i przyjechałem do Wilna.

– Jakie wrażenie miał Ojciec po przyjeździe do innego, choć bliskiego poprzez wspólną historię i bliską kulturę Polsce, kraju?

W moich genach jest wielokulturowość: urodzony jestem w Polsce, moją małą ojczyzną jest Puck, północna „stolica” Kaszub. Zawsze uważałem się za Kaszuba. A w moich żyłach płynie krew kaszubsko-niemiecka. Nie czułem się więc obco na Litwie i szybko znalazłem przyjaciół, zarówno wśród Litwinów, jak i Polaków oraz Rosjan. Ja wiem, że moją ojczyzną jest Królestwo Niebieskie i do niego każdego dnia dążę: poprzez modlitwę, codzienne decyzje i wybory, a także działalność duszpasterską.

Pierwszy rok mieszkałem w Wilnie i uczyłem się języka litewskiego na Uniwersytecie Wileńskim. Czułem się wtedy dość samotnie, byłem sam w Wilnie. Przychodziłem pod franciszkański kościół, który był w ruinie, i płakałem pod drzwiami. Był to rok 1993. Pewnego razu, gdy tak stałem pod drzwiami, to zauważyłem, jak do kaplicy Suzinowej ktoś przychodzi. Poszedłem do nich. Tak się zaczęła moja przygoda z ludźmi ulicy, zwanymi „bomżami”. Zacząłem organizować im rekolekcje, rozmawiać, spotykać się. Pewna starsza pani, która mieszkała przy ulicy Franciszkańskiej, udostępniła nam swoją kuchnię, w której gotowaliśmy dla nich zupę. Przez cały czas spowiadałem moich nowych przyjaciół. Pojechaliśmy też na pielgrzymkę do Szawel, na Górę Krzyży, dokąd zawieźliśmy krzyż ludzi bezdomnych. Założyłem stułę i prawie cały autokar pielgrzymów przyszedł do spowiedzi. To duszpasterstwo przy naszym kościele trwało około 8 lat, aż do odzyskania kościoła.

Już po odzyskaniu kościoła, zanim był poświęcony, wspólnie z „Caritsaem” archidiecezji wileńskiej urządziliśmy w nim ucztę dla bezdomnych – w wigilię Bożego Narodzenia. Od chóru do prezbiterium były ustawione stoły, posiłek przygotowała restauracja, której kelnerzy nas obsłużyli. Rzeczywistość lat 90. była nieco inna: Litwa raczkowała w tworzeniu struktur społecznych i państwowych. Teraz najubożsi mają lepsze warunki – działają w mieście stołówki dla bezdomnych, „Caritas” i inne organizacje, zarówno kościelne jak i samorządowe, wspierające na różne sposoby potrzebujących.

– Kapłaństwo Ojca przebiegało na Litwie i porównać je można do swoistej walki: najpierw o zwrot kościoła, potem – klasztoru?

Wojowaniem jest życie człowieka, aż w końcu osiągnie Królestwo Niebieskie, do którego jest powołany. Nie możemy spocząć, każdy dzień jest wezwaniem do walki i wyboru pomiędzy dobrem, a złem. Gdy tutaj przyjechałem, na początku lat 90., to widać było, że ludzie mieli wielkie nadzieje, a potem przyszły wielkie zawody. Teraz jest próba budowania społeczeństwa, Kościoła, ale powstał dodatkowy problem, gdy wielu młodych i zdolnych ludzi opuszcza kraj. To napawa smutkiem. Odzyskaliśmy kościół, który powoli, wspólnie z wiernymi, staramy się remontować. Ostatnio dobiegła końca renowacja kaplicy św. Iwona, na którą część funduszy wyłożyło Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego Rzeczypospolitej Polskiej. Szybko minie rok jak bracia wprowadzili się do klasztoru. Staramy się, aby spełniał on swoje przeznaczenie, przede wszystkim duszpasterskie. Ogromnym powodzeniem cieszą się organizowane warsztaty pisania ikon, jest to swoista ikonoterapia. Odbyły się rekolekcje dla mężczyzn, której owocem jest wspólnota św. Józefa. Dla kobiet były rekolekcje połączone z terapią. W połowie czerwca odbędzie się sympozjum mariologiczne, potem planujemy zorganizować konferencję naukową dla psychologów z logoterapii, według nauki Viktora Frankla, różne konferencje, spotkania i rekolekcje.

– Od kilku lat pełni Ojciec w diecezji posługę egzorcysty, czy nie ma przez to pokusy, aby wszędzie widzieć czyhające na człowieka zło?

Życie jest zbyt piękne, żeby się zajmować wyłącznie diabłem. Jakoś nigdy nie zwątpiłem, że to Bóg jest zwycięzcą i że w świecie jest więcej dobra niż zła. Był okres, gdy miałem trudne przypadki opętania, co może było dołujące, ale nigdy nie zniszczyło to we mnie umiejętności dostrzegania piękna i dobra w świecie stworzonym na obraz i podobieństwo Boga.

– Wykłada także Ojciec w seminarium.

Uczę alumnów historii Kościoła i staram się im pokazać nie tylko daty i „suche” fakty, ale także nauczyć dostrzegania Bożego działania w historii. Niezależnie od tego, czy się działy rzeczy złe, czy też dobre, Bóg zawsze był i jest w historii człowieka i poszczególnych krajów. On zawsze prostuje te nasze ludzkie drogi.

– Od 6 lat posługuje Ojciec w więzieniu…

Postawa innych ludzi, których spotykam na swojej drodze życiowej, ich nawrócenie, oddanie się Bogu jest także wielkim umocnieniem mojej wiary. Za co jestem im wdzięczny. Podobnie jest z posługą w więzieniu, gdzie doświadczyłem niesamowitej przyjaźni ze strony osądzonych. Jestem podbudowany ich pragnieniem wiary, wyborem Boga, nawróceniem i postawą. Ci, którzy chodzą w więzieniu do kaplicy, są pogardzani przez innych współwięźniów, są wręcz przez nich prześladowani. Więc praktykowanie wiary jest ich dobrowolnym i świadomym wyborem. Wymaga to pewnej formy męczeństwa. Dlatego bardzo ważne, byśmy innych nigdy nie osądzali. Z kolei dla mnie każdy pobyt w więzieniu, wśród ludzi wykluczonych ze społeczeństwa, jest swoistą formą odpoczynku.

– Na prymicyjnym obrazku Ojca był chleb i słowa św. Alberta Chmielowskiego „Musicie być dobrzy jak chleb”. Na jubileusz 25-lecia przyszykował Ojciec dwa obrazki – z wizerunkiem Jezusa Miłosiernego i zdjęcia figury Matki Bożej z kościoła – Białej Pani. Czym podyktowany był wybór?

Moje kapłaństwo przebiega we franciszkańskim kościele, gdzie w sposób cudowny została zachowana figura Matki Bożej Białej Pani. Ludzie doświadczają tutaj wiele łask.

Niedawno odwiedziłem wspólnoty parafii franciszkańskich w Ameryce. Tam spotkałem ojca Serafina, który posługuje w amerykańskim sanktuarium Bożego Miłosierdzia, a który był wicepostulatorem procesu beatyfikacyjnego i kanonizacyjnego św. Faustyny Kowalskiej. On pomógł odkryć jeszcze jedną interpretację tego obrazu – Jezus jest przedstawiony jako Najwyższy Kapłan. Chrystus jest dla mnie wzorem kapłaństwa – dlatego wziąłem ten wizerunek na jubileuszowy obrazek. Słowa Maryi: „Oto ja służebnica pańska…”, napisałem po kaszubsku. Poza tym są tam słowa podziękowania rodzinie i przyjaciołom za ich miłość i wiarę. Jestem wdzięczny i polecam w modlitwie Bogu wszystkich ludzi, których stawia na mojej drodze życia.

Rozmawiała Teresa Worobiej

<<<Wstecz