Bo prawda jest najciekawsza…

Rozmowa z KRYSTYNĄ ADAMOWICZ, dziennikarką, kronikarką wileńskiej „Piątki” i zespołu „Wilia”

– W ostatnich dniach kwietnia świętowała Pani podwójny jubileusz – 80-lecie urodzin i 60-lecie pracy zawodowej. Jednak w Pani przypadku – w przypadku osoby ciągle młodej duchowo, pełnej energii i nieobojętnej na to, co dzieje się w polskim środowisku na Litwie, ma się wrażenie, że wiek nie przeszkadza ciągle być w toku wszystkich wydarzeń, aktywnie działać społecznie, pracować zawodowo.

Chciałoby się wierzyć, że wiek nie ma znaczenia, jednak po cichu robi swoje. Ale powiedziała pani słowo „nieobojętność”… Ta nieobojętność „przyszła” do mnie z wywiadu z pewną znakomitą dziennikarką jeszcze w dawnych czasach, kiedy kolega po fachu zapytał ją: co jest najważniejsze w pracy dziennikarskiej? Odpowiedziała mu, że najważniejsza jest nieobojętność. I ja z nią się już wtedy, gdy byłam młoda, zgodziłam. Nie interesują mnie, np. rzeczy materialne, zwłaszcza, kto ile ma, czy kto zdobył szczyty bogactwa lub awansu zawodowego. To i na zdrowie. To wielkie szczęście, że w swym charakterze nie mam ani odrobiny zawiści, to mi bardzo pomaga żyć. Ale wobec takich tematów, jak szkolnictwo polskie, czy zachowanie polskości w innych dziedzinach naszego życia, zwłaszcza w naszej obecnej sytuacji, w tym nie mogę pozostać obojętna. Dla mnie, jako dziennikarki z niemałym stażem, szkolnictwo było najważniejszym tematem. Uważam, że to jest wielki fenomen dla Litwy, iż przez tyle lat polska szkoła przetrwała. Czy ma takie kłopoty, czy inne, ale nadal istnieje. A dopóki istnieje polska szkoła, dopóty będzie żyła tu polskość.

– Swą szkolną „przygodę” rozpoczęła Pani w wieku dziecięcym i nadal nie może się z nią rozstać: jako kronikarka swej szkoły na Antokolu, jako dziennikarka wytrwale broni Pani racji stanu rodzimej placówki oświatowej…

Moja polska szkoła rozpoczęła się w roku 1945. Dopiero się skończyła wojna i na Nowym Świecie, za koleją, gdzie wtedy mieszkaliśmy, właśnie powstała na Lipówce polska szkoła początkowa nr 16. W trakcie nauki zmieniono nam nauczycielkę, wszak był to czas wywózek i pewnie nasza pani podzieliła los wielu innych wywożonych na zsyłkę… A potem na mojej drodze pojawiła się „Piątka”, z którą nie mogę się rozstać do dziś, chociaż ukończyłam ją ponad 60 lat temu! Cieszę się, że zebrała się grupka osób takich jak ja, które również ukończyły tę wileńską szkołę i nadal nie chcą się z nią rozstać. A więc spotykamy się co roku w czerwcu przy gmachu szkolnym na Antokolu oficjalnie, natomiast towarzysko bardzo często się nawzajem odwiedzamy. Cały czas mamy sobie coś do powiedzenia, a jeszcze bardziej zjednała nas walka o „Piątą” szkołę, czyli dzisiejsze Gimnazjum im. Joachima Lelewela.

– Jakie były początki Pani pracy zawodowej?

Do „Czerwonego Sztandaru” przyszłam na miejsce naszej niezapomnianej rejestratorki listów pani Gieni Bieleninik, która wychodziła właśnie na urlop macierzyński. W tym czasie redakcja rozszerzała się: z Polskiego Radia do pracy w gazecie przyszła również pani Eliszewa Kancedikienė. Gdy pani Gienia wróciła, mnie przypisano do nowo utworzonego działu szkół i młodzieży jako pracownika literackiego – tak kiedyś nazywano dziennikarzy. Kierowała tym działem pani Kancedikienė. Bardzo jestem jej i tym starym kadrom dziennikarskim w redakcji wdzięczna za to, że nauczyli mnie prawdziwej dziennikarki.

– Uczyła się więc Pani zawodu „na żywo”, w praktyce…

Tak. Studia dziennikarskie ukończyłam zaocznie na Uniwersytecie Mińskim. Był w moim życiu i taki epizod, że po ukończeniu nauki w „Piątce” wyjechałam do Polski. Wtedy wielu jechało do Polski, w ramach tzw. repatriacji, ale, niestety, ja nie potrafiłam się tam odnaleźć. Czułam się samotna, tym bardziej że mama nie chciała wyjeżdżać z Wilna. W 1945 roku zmarł mój ojciec (jest pochowany na Rossie), toteż mama nie mogła zostawić jego grobu, podobnie jak nie chciała porzucać swoich rodziców. Została więc w Wilnie. No i ja powróciłam, bo „nie ma jak u mamy”. Jestem bardzo zadowolona, że nasza rodzina nie wyjechała do Polski. Bo gdyby wszyscy Polacy wyjechali, nie mielibyśmy tego, co mamy teraz...

– I nigdy nie pożałowała Pani, że wybrała właśnie dziennikarstwo, a nie medycynę, którą przez niemalże dwa lata studiowała w Łodzi?

Do wyboru dziennikarstwa natchnęła mnie rusycystka w „Piątce” Jelizawieta Fradkowa, która na balu maturalnym powiedziała: „A wam, „Kristina, nado tol’ko na żurnalistiku idti”. Sama nigdy o tym nie myślałam. Wszyscy jechali do Polski, to i ja pojechałam… Jednak potem los mną tak szczęśliwie pokierował, że wróciłam do ojczystego miasta i trafiłam do polskiej redakcji. Zapoznałam się z ciekawymi ludźmi, prawdziwymi przedwojennymi dziennikarzami.

– Kogo Pani, jako świeżo upieczona dziennikarka, uważała za największy autorytet w zawodzie, wzór do naśladowania?

Na pewno był nim Borys Jaszczuk, przedwojenny dziennikarz z krwi i kości. W gazecie prowadził sport, miał bystry umysł, wiele nam, młodym, opowiadał o dziejach i sensie dziennikarstwa. Był organizatorem międzynarodowych wyścigów kolarskich „Przyjaźń”, a jego żona za polskich czasów była znaną koszykarką, także stanowili naprawdę bardzo ciekawą rodzinę. Wzorem dla mnie była już wspomniana Kancedikienė, która i jako człowiek, i jako specjalista bardzo dużo mi dała.

W tamtym okresie zespół redakcyjny był bardzo zgrany, rzecz można rodzinny. Gazeta była po prostu miejscem polskiej wspólnoty. Przyjaźniliśmy się, nasze dzieci dorastały i też przyjaźniły się ze sobą.

Niektóre przyjaźnie przetrwały próbę lat. Halina Jotkiałło, Helena Gładkowska, Jadzia Podmostko, Basia Znajdziłowska, Łucja Brzozowska – to moje koleżanki, z którymi jeździło się w dalekie delegacje, na wypoczynek. Obchodziłyśmy wzajemnie w swoich domach święta rodzinne. Byłyśmy szczere ze sobą, a to ja najbardziej w ludziach cenię. Bo prawda jest najciekawsza.

– Co motywowało Panią do pracy: osiągnięcia, potrzeba, chęć pomocy ludziom, wszak w tamtym okresie taka gazeta, jaką był „Czerwony Sztandar”, miała ogromne możliwości?

Najpierw pisałam reportaże jako informator. I widocznie los tak chciał, że pierwsza notatka w gazecie była o studniówce w mojej rodzimej szkole na Antokolu. Oczywiście, każda pochwała, zwłaszcza dla młodego człowieka, jest ważna, a pani Kancedikienė oraz redaktorzy z dobrym uczuciem przyjmowali moje materiały. Potem tak się wkręciłam, że nawet trudno powiedzieć, co mnie gnało do przodu?.. Po prostu pracowałam. Gdy wspominam, co konkretnego udało się zrobić, to przede wszystkim, niech to będzie nieskromnie, ale właśnie jako już kierownik działu szkolnego – pani Eliszewa wyjechała do Izraela – udało się wystarać się u wysokich władz, by absolwenci szkół polskich mogli zdawać egzaminy na wyższe uczelnie po polsku. Wielu wstąpiło wtedy na dziennikarstwo i pracuje do dziś w mediach polskich, na inne specjalności też w ten sposób wstąpiło wielu, jak np. znana poetka Alicja Rybałko po polsku zdawała wstępne egzaminy na mikrobiologię. Pamiętam, że ówczesny Instytut Inżynieryjny przyjął wielu absolwentów po szkole polskiej. To redakcja „zwolniła” niejednego dyrektora szkoły, który rusyfikował polską szkołę, to redakcja prowadziła wiele rozmów na ważne tematy dla Polaków i od naszych publikacji i pracy organizacyjnej, zwłaszcza Jadwigi Podmostko i Heleny Ostrowskiej, zaczęły powstawać polskie przedszkola. To „Czerwony Sztandar” stanął okoniem, gdy władze miasta planowały poszerzyć ulicę kosztem likwidacji części Starej i Nowej Rossy. Można by wiele wyliczyć dobrych spraw polskiej redakcji.

– Pani polskość ma mocne korzenie, to nie osłonka dla kariery, ani wymóg z urzędu. Proszę opowiedzieć: kim byli Pani rodzice?

Moja mama, Zofia Adamowicz z domu Roszczewska, pochodziła z polskiej wspólnoty w Wiłkomierzu. Tam się urodziła, była najstarsza spośród dziesięciorga rodzeństwa. Także w domu nie było przepychu, chociaż po latach okazało się (z dokumentów archiwalnych), że rodzina babci Kazimiery Iwawicz kiedyś miała dobra niemałe. Natomiast mama moja w wieku 20 lat przeszła przez „zieloną granicę”, czyli nielegalnie z Litwy do Polski i w Wilnie pracowała w sklepie na Zarzeczu. Tam pewnego razu zapoznała się z ojcem, Janem Adamowiczem. Ojciec na Morkuciach miał dom, parcelę nabył u Barbary Puszkinowej. W tym domu urodził się mój starszy brat, Władysław. Mama z ojcem i maleńkim braciszkiem potem zamieszkali na Nowym Świecie. Tam prowadzili sklep, w którym można było kupić wszystko. Ale rozpoczęła się wojna. Ojca wzięli na wojnę, z której wrócił ranny i w 1945 roku zmarł na błyskawiczne zapalenie płuc. Po pewnym czasie mama wyszła za mąż za wdowca, nauczyciela z zawodu, Bazylego Kowalewicza, absolwenta USB. Wspominam go jak najlepszym słowem. Nigdy nie odczułam, że nie jest moim ojcem rodzonym. I bardzo ciekawie, jak bajeczkę, opowiadał mi wydarzenia z historii Polski. Był Białorusinem, prawosławnym, wykładał nie tylko polski czy historię, ale też starosłowiański. Różnice w wierze nie przeszkadzały naszemu domowi obchodzić jedne i drugie święta religijne.

Mój brat w czasie wojny był łącznikiem w Armii Krajowej w okolicach Turgiel, gdzie wujek, kapral Wojska Polskiego Anatol Kulnis, był wśród tych dzielnych żołnierzy. Kosztowało go to 10 lat w wiecznej zmarzlinie, jak też 8 lat w Workucie jego żonę, ciocię Wiktoriię Kulnis z Adamowiczów. Toteż mój brat Władysław powiedział mamie: „czy, mamo, chcesz, żebym znalazł się tam, gdzie jest wujek Tolek, czy lepiej do Polski mam wyjechać?” Po takim argumencie mama zgodziła się na jego wyjazd. Najpierw zamieszkał w okolicach Zielonej Góry, gdzie wiele lat przepracował w zakładach ceramiki budowlanej, najpierw jako inżynier, z biegiem czasu jako dyrektor. Ostatnio mieszkał w Kielcach. W 1992 roku zmarł. Był pochowany przy wszelkich honorach żołnierza AK.

Polskość zawsze była w moim domu. W czasach stagnacji miałam ogromne kłopoty z tego powodu, że brałam ślub w kościele, że chrzciłam córki. Ale ja poczytuję to za wielki zaszczyt, że moje dzieci ochrzcił ksiądz Adolf Trusewicz, a i ślubu też udzielił ten niezapomniany kapłan Wileńszczyzny. Co prawda, tymi wiadomościami posłużono się, aby mi zaszkodzić, zwłaszcza w chwili, gdy zostałam mianowana na zastępcę redaktora naczelnego. Szczerze powiem: właśnie tamte wydarzenia i przeżycia nauczyły mnie życiowej twardości. Z osoby wrażliwej i uległej, stałam się osobą nie stalową wprawdzie, jak o mnie nieraz mówią, ale na pewno taką, która w obliczu problemów umie o siebie zawalczyć.

– A tych akurat życie Pani nie poskąpiło.

To prawda, moralnych ciosów życie mi nie skąpi. Tyle tego… Ważniejsze jest to, że nawet w tych zatwardziałych sowieckich czasach wiele się robiło dla polskości. Wielu czytelników starszego pokolenia do dziś mówi: „w tamtych czasach byliście polskimi dziennikarzami, a nie sowieckimi. Wasze artykuły, między wierszami, broniły polskości”. W czasach przemian ustrojowych nasza polska gazeta miała jednoznaczną postawę – na równi z innymi gazetami ogólnokrajowymi broniła niepodległości. Stała po stronie wolnej Litwy, ale pisała na tematy najbardziej aktualne dla polskiej społeczności: o zwrocie ziemi, polskich podręcznikach, zachowaniu szkolnictwa i spuścizny kulturowej. Były rozmowy bardzo szczere, nieraz czytelnicy pisali w obawie przed lituanizacją, ostro, za co na I zjeździe „Sąjudisu” byliśmy powitani okrzykiem „gėda” („hańba”).

– Jednak zdaje się, że Pani nie uniknęła goryczy przypinania etykietek dziennikarza z komunistycznej gazety...

To jest bardzo przykre i bolące. Dlatego tak ważne jest, żeby dzisiaj, kiedy na szczęście żyjemy w innych realiach i mamy warunki do tego, aby społem działać na rzecz polskości, tego wozu każdy nie ciągnął w swoją stronę, tylko w jednym kierunku. Bardzo marzę, by wszyscy Polacy wzięli się za ręce i razem szli w jednym szeregu nie tylko w pięknym pochodzie, ale też w sprawach ważnych dla społeczności polskiej.

– W ciągu kolejnych dziesięcioleci pracy zgromadziła Pani niemały bagaż artykułów, a w ostatnich latach również książek-kronik o dziejach szkoły nr 5 na Antokolu, zespole „Wilia”, o działalności Centrum Kultury Polskiej na Litwie im. St. Moniuszki. Kto jest podstawowym odbiorcą tych wspomnieniowych publikacji?

Jeśli chodzi o książkę „Zawsze wierni „Piątce” – pierwsze moje „dziecko” – to sama byłam zdziwiona, że tak szerokim echem odbiła się nie tylko wśród starszego pokolenia absolwentów tej szkoły, lecz również młodszego. Na nasze spotkania przyjeżdżają również dzieci i wnuki tych najstarszych uczniów. Dzwonią do mnie historycy, pytając, gdzie można tę książkę nabyć. Książka wędruje po Polsce, wszędzie tam, dokąd wyjechali dawni uczniowie „Piątki”. To wydanie poniekąd zachęciło mnie do napisania książki „Wilia, naszych strumieni rodzica”, czy „A’Polonia. Wartości moich czasów”. Zgromadzenie rozmaitych materiałów, wspomnień, relacji z imprez w jednym wydaniu, to już jest historia.

– Wiem, że wkrótce ma się pojawić druga część książki o wileńskiej „Piątce”. Jaka będzie jej treść i kiedy ujrzy ona światło dzienne?

Po ukazaniu się pierwszej książki czytelnicy czuli niedosyt i podpowiadali mi, że o wielu rzeczach warto jeszcze napisać. Otrzymałam dużo listów od ludzi, których jeszcze nie znałam z Wrocławia, Gdańska, Olsztyna. Z tym miastem mam szczególnie bliskie kontakty, bo właśnie tam znalazło się dużo naszych „piątkowców”. Nabrałam przekonania, że ten wspomnieniowy cykl warto kontynuować, gdyż jest potrzebny ludziom.

Jeśli pierwsza część książki była poświęcona niezwykłej siły nauczycielom, spośród których wielu było profesorami USB i walczącym o polskość uczniom, to ta druga zgłębi tajemnicę, dlaczego tamto pokolenie żyło tak silną duchowością. Skąd się wywodzą, co ukształtowało ich ducha. Przecież w rodzinach wielu uczniów „Piątki” byli legioniści, oficerowie Wojska Polskiego, kawalerowie krzyża Virtuti Militari i innych wysokich nagród, dziadkowie byli powstańcami styczniowymi. Ich patriotyzm był przekazywany potomkom, którzy przychodzili do pierwszej powojennej szkoły polskiej z wielkim ładunkiem patriotyzmu. Jeżeli okoliczności będą służyły, to książka ukaże się już w październiku, a marzy mi się jej prezentacja w dniach obchodów kolejnej rocznicy Komisji Edukacji Narodowej. W tym dniu, już 14 października 1944 roku – odbyła się pierwsza rada pedagogiczna w naszym polskim gimnazjum.

– Przez Pani życie dość wartkim strumieniem płynie również zespół „Wilia”. Trzy pokolenia Pani rodziny są z nią związane.

Faktycznie ja byłam najkrócej w „Wilii”, bo tylko 5 lat. Ale moja córka Agnieszka już od ponad 20 lat należy do zespołu, a wnuczka Ewa całych 10. To zaangażowanie również wypływa z miłości do tego, co nasze, polskie. Lubimy polskie piosenki, ducha artyzmu. Nieraz możemy znienacka – w trójkę czy czwórkę – usiąść i pośpiewać sobie. A już nie mówię o kolędach! Cały dom wie, że na Boże Narodzenie w naszym mieszkaniu się śpiewa.

– Od prawie 30 lat jest Pani takim pomostem łączącym Polaków z Wileńszczyzny z ziomkami, którzy ją opuścili i zamieszkali w Macierzy. Komu najbardziej potrzebne są te doroczne spotkania kaziukowe na Warmii i Mazurach, których prekursorką była właśnie Pani?

Na pewno najbardziej na te spotkania czekają najstarsze pokolenia byłych wilniuków, ich dzieci, których rodzice potrafili wychować w naszym kresowym duchu. Młodzieży nie przychodzi zbyt dużo, ona już nie ma tego sentymentu do kraju lat dziecinnych swych przodków. Jednak zdarza się, że przychodzą babcie z wnukami.

Na Warmii i Mazurach czuję się jak u siebie w domu. Też przeżywam wzruszające chwile, gdy słyszę wileński styl mówienia, gdy widzę ich łzy, jak śpiewają nasze zespoły z Wileńszczyzny. Te wzruszenia powtarzają się w każdym z pięciu miast, do których w ciągu dwóch i pół dnia przywozimy nasze wileńskie kaziuki. W taki sposób możemy dowartościować tych ludzi, którzy tęsknią do swej ojcowizny. Przecież w samym Lidzbarku Warmińskim aż 70 procent mieszkańców, to przesiedleńcy z Wileńszczyzny: Wilna, Podbrodzia, Mejszagoły, Święcian.

– Trudno się rozstać z tym, co się kocha. A jednak Polacy zmuszeni byli opuścić swą szkołę na Antokolu. Jakie, Pani zdaniem, byłoby najlepsze rozwiązanie niejednoznacznej sytuacji Gimnazjum im. Joachima Lelewela?

Czuję nadal ogromny dyskomfort i żal, jeżeli chodzi o „Piątkę”. Przez 3 lata pisaliśmy petycje, do wszystkich władz polskich i litewskich, że na Antokolu zanika jedyne ognisko polskości, ale nikt nie zwrócił na nie uwagi. Im dalej tym trudniejsze jest rozwiązanie tego problemu. Jasne jest jedno – decyzja sądu apelacyjnego, która jest na korzyść naszą i społeczności szkolnej, ma być wykonana. Tylko jak to zrobić, by nie ucierpiały dzieci? To już sprawa władz miasta. Decyzja sądu przecież nie może być zawieszona w powietrzu.

– Zawód z powołania, uznanie u ludzi, rodzina… Czy ma Pani jakieś niespełnione marzenie?

Kiedy byłam młoda, nigdzie daleko się nie jeździło, więc moim marzeniem było zobaczyć Paryż. Teraz już do Paryża nie chcę jechać. Marzę o tym, żeby dzieci i wnuki zobaczyły świat. Chciałabym, żeby oni odczuli taki zachwyt polskością, jaki mi cały czas towarzyszy. A innym moim marzeniem jest dopracowanie książki o „Piątce”. Może to zabrzmieć trochę górnolotnie, ale niech to będzie moim testamentem dla rodzimej szkoły, Polakom, którzy ją kiedyś ukończyli.

Rozmawiała Irena Mikulewicz

Na zdjęciu: Krystyna Adamowicz podczas prezentacji wydania „A’Polonia. Wartości moich czasów”
Fot.
archiwum rodzinnego

<<<Wstecz