Francuska szkoła: ze smoczkami i pieluchami?

Prezydent Francji Emmanuel Macron, czołowy reprezentant liberalnych elit Europy, nie przestaje zaskakiwać. Po tym, gdy niedawno ogłoszono, że nad Sekwaną możliwe są małżeństwa „wszystkich ze wszystkimi”, przyszedł czas na edukację dzieci, która ma się rozpoczynać tam w wieku niemalże... niemowlęcym.

Macron ogłosił, że zamierza obniżyć wiek obowiązkowej edukacji młodzieży do lat trzech. Co oznacza, że maluchy, gdy tylko rozstaną się ze smoczkami i pieluchami, natychmiast będą musiały chodzić do szkoły. Taki jest plan głowy Republiki Francuskiej, zatroskanej o to, by „wyrównać szanse wszystkich dzieci”, „zlikwidować wszelkie nierówności”, które – wiadomo – często są wynoszone z domów.

Więc aby nierówności wszelkie nie miały żadnych szans, rodzice będą musieli swe pociechy oddać państwu na wychowanie, które przecież wie lepiej, jak muszą być one wychowywane w równości wszelkiej tak, by w przyszłości mogły się stać godnymi, światłymi i prawomyślnymi obywatelami republiki.

Środowiska chrześcijańskie i konserwatywne są w szoku po takiej decyzji przywódcy Francji. Mówią o okradaniu dzieci z ich dzieciństwa albo o przejęciu przez państwo całkowitej kontroli nad wychowaniem latorośli w najwcześniejszym etapie ich rozwoju. Inni, bardziej odważni, alarmują wręcz, że mamy do czynienia z „autorytarnym wzmacnianiem państwowego arsenału edukacyjnego”.

Cóż, obserwując wydarzenie z perspektywy obywatela państwa, które dopiero niedawno wyzwoliło się z sowieckiego totalitaryzmu, mogę tylko rzec, że coś o tym wiemy. Dla nas to nic nowego. Swego rodzaju deja vu, które kiedyś przerabialiśmy. U nas też bowiem w tamtych czasach aparat państwowy dążył do tego, by wychować posłusznych swym ideologicznym zamysłom przyszłych obywateli. Czynił to konsekwentnie i bezwzględnie, nie tolerując żadnych odstępstw. Ale nawet w Związku Sowieckim nie posunięto się tak daleko jak we Francji Macrona, by już w wieku trzech lat odbierać rodzicom ich pociechy w celach edukacyjno-indoktrynacyjno-wychowawczych. Cóż, „postęp” na tym polu jest wyraźny, bo w Sojuzie obróbka ideologiczna przyszłych pionierów i komsomolców zaczynała się dopiero od lat siedmiu, kiedy to dzieci przepisowo zaczynały uczęszczać do szkoły. Macron więc, śmiało można powiedzieć, „pierieplunuł”, jeżeli chodzi o cenzus wiekowy podlegającej obróbce ideologicznej młodzieży, sowieckich doktrynerów.

Pomysł francuskiego prezydenta na edukowanie trzylatków – to nic innego jak preludium do budowania państwa quazi-totalitarnego nad Sekwaną, troszczącego się o swych przyszłych wiernych demiurgów. Jest to bardzo niebezpieczny symptom, zwłaszcza zważywszy na pomysły i ambicje aktualnego francuskiego mini Napoleonka, któremu zamarzyła się Europa sfederalizowana, rządzona przez duet Paryż – Berlin. Nawet jeżeli słusznie uznamy, że pomysł „Napoleonka” jest utopijny, od którego odżegnują się nawet Niemcy, to i tak dyskusja nad projektem jest destrukcyjna, bo dzieląca Europę. Wystarczy przywołać wypowiedź innego słynnego federalisty Martina Schulza, który zanim został wyrzucony przez niemieckich wyborców na śmietnik historii, zasłynął z wygłoszenia buńczucznej składniowej figury retorycznej, że jak ktoś nie zgadza się na federalizację Unii Europejskiej, to won z niej. Aż strach sobie wyobrazić, by indoktrynująca się coraz bardziej Francja mogłaby kiedyś rządzić Europą.

Tymczasem Francja ma ogromne problemy sama z sobą. Oprócz kulawej gospodarki na plan pierwszy wysuwają się problemy społeczne, związane przede wszystkim z rosnącą w siłę społecznością muzułmańską, która, delikatnie mówiąc, w nosie ma „wysokie wartości” laickiej, ateistycznej republiki. Ignoruje je i pogardza nimi. Tym też można tłumaczyć najświeższe aktywności Macrona w dziedzinie edukacji dzieci w wieku po pieluchowym. Chce wszystkich Francuzów, niezależnie od ich koloru skóry, wiary i światopoglądów, zrobić marionetkami republiki. Ten eksperyment zapisze się jednak do historii tak, jak i wszystkie poprzednie próby państw opresyjnych w musztrowaniu sobie przyszłych wyznawców, tzn. źle.

Możemy jedynie ubolewać nad przyszłymi stratami i szkodami dla bezpośredniego obiektu tego eksperymentu – dzieci. Będzie to kompletne rozbicie instytucji rodziny, zniszczenie więzi rodzinnych, a bezmyślne pozbawienie dzieci dzieciństwa może negatywnie odbić się na ich zdrowiu psychicznym.

Gdyby był Nobel za głupotę, wiem, kto byłby do niego najpewniejszym kandydatem.

Tadeusz Andrzejewski

<<<Wstecz