Zawsze wierni „Piątce” (2)

Szkoła i nauczyciel ma wpływ na wieczność…

Ławki tablica kreda
łza jak diabeł się kręci
Szukam nawet kawałka
mej szkoły świętej pamięci
(ks. Jan Twardowski)

Wydawało mi się kiedyś, że czas dzieciństwa i młodości nigdy się nie skończy, a jednak… wydarzenia, ludzie, miejsca odsunęły się ode mnie coraz dalej i dalej. Przechowuję zdjęcia, pamiętniki i zwykłe wspomnienia, które przywracają obrazy z dni, kiedy beztrosko biegłam przez podwórka, park, ulicę do Szkoły Średniej nr 5 w Wilnie, z którą w latach 1967-1994 byłam związana. Najpierw jako uczennica, później – jako nauczycielka. Nie byłam i nie jestem emocjonalnie przywiązana do murów szkoły w dosłownym tego słowa znaczeniu. W starym, jeszcze polskim budynku minęły moje pierwsze 5 lat nauki, następne – w sowieckim gmachu, niespecjalnie przytulnym czy ciepłym, raczej siermiężnym, standardowym… Szkoła dla mnie – to przede wszystkim ludzie: nauczyciele, koledzy klasowi, później uczniowie, ich rodzice, współpracownicy, a także historie i wydarzenia związane z nimi, które utkwiły w mojej pamięci na zawsze. Lata mojej nauki w szkole przypadły na czas „rozwijającego się i rozwiniętego socjalizmu”, w którym praktycznie w każdej sferze sowieckiego życia ważne było „koliczestwo” (ilość), a nie „kaczestwo” (jakość), co też doskonale odbijało się i było widoczne w ówczesnym systemie edukacyjnym. Często ideowo-propagandowe wychowanie uczniów było ważniejsze od solidnego nauczania przedmiotu. Najważniejszym było zrealizowanie planu nauczania przede wszystkim na… papierze.

Za moich czasów w legendarnej najstarszej polskiej szkole powojennego Wilna ze starej, porządnie, jeszcze przed wojną, a może jeszcze wcześniej, wykształconej nauczycielskiej ekipy już nie było nikogo… Sowiecka nowoczesność wzięła górę.

Dziewczynka, którą byłam –
Znam ją oczywiście.
Mam kilka fotografii
Z jej krótkiego życia.
Czuję wesołą litość dla paru wierszyków.
Pamiętam kilka zdarzeń…
(Wisława Szymborska)

50 lat temu…

Próg Szkoły Średniej nr 5 na Antokolu jako uczennica klasy 1a przekroczyłam 1 września 1967 r. Strach pomyśleć, było to już ponad 50 lat temu… Pomimo to, dzień ten pamiętam bardzo dobrze. Byłam ubrana w przepisowy wówczas radziecki mundurek (ciemnobrązowa sukienka z plisowaną spódniczką i biały, bo odświętny, na co dzień nosiło się czarny, fartuszek) na wzór mundurków Rosji carskiej z XIX w. Zresztą, ten biały fartuszek, to był mój pomysł, bardzo się uparłam i rodzice mi go sprawili, jednak ojciec śmiał się, że wyglądam w nim jak kucharka… Włosy zaplecione w dwa warkocze ozdobione białymi kokardami z kapronu, czoło przysłaniała grzywka równo ścięta nad oczami. Stroju dopełniały białe bawełniane podkolanówki i brązowe sandały. I jeszcze bukiet kwiatów – koniecznie różowych mieczyków-gladiolusów… W tamtych czasach pewnie tak wyglądała większość dziewczynek-pierwszoklasistek.

Z domu do szkoły było niedaleko. Mieszkaliśmy wtedy przy ówczesnej ulicy Suworowa, przedwojennej – Sapieżyńskiej, a obecnie Sapiegos. Jeżeli ktoś mierzy długość ulic, czy odległość miarą zwaną „przystankiem”, to wystarczyło przejść niecały „przystanek” i już się wchodziło na teren starego, jeszcze przedwojennego gmachu szkoły. Ogromną powierzchnię pomiędzy szkołą a moim domem rozdzielał teren Szpitala Wojskowego, ogrodzony drewnianym zielonym płotem, i droga do szkoły przechodziła sposobem cywilizowanym, czyli ulicą Antokolską. Jednak, kiedy ktoś czasem wyłamał deskę w ogrodzeniu, wielką frajdą i przygodą było po przeciśnięciu się między deskami, na skróty poprzez ogrody wyżej wymienionego szpitala, dobiec razem z dziećmi z podwórka do szkoły… Moja klasa znajdowała się na wysokim parterze prawego skrzydła budynku, a jedno z okien ozdobione kutą kratą było praktycznie tuż obok wejścia. W klasie rzędem były ustawione ławki, które, tak mi się wydaje obecnie, pamiętały dawne czasy, a może nawet czasy wolnej Polski. W centrum pochyłego blatu ławkowego był otwór, jak nam tłumaczono, na kałamarz, z którego dawno już nikt nie korzystał, a po jego obu stronach podłużne wgłębienia na obsadki. Odchylane pulpity, przykręcone ostrymi śrubami, często niszczyły mankiety i rękawy mundurka. Po lewej stronie czarnej drewnianej tablicy stał stół, za którym przez wszystkie 4 lata nauczycielka siedziała prowadząc swoje lekcje i rzadko opuszczając swe wygodne (zapewne) miejsce. Widok z okien klasy nie zachęcał do spoglądania przez nie, widać było jedynie mur-ogrodzenie dawnego klasztoru trynitarskiego i wychylające się zza niego gałęzie krzaków. Podłogę klasy i korytarzy szkoły pokrywał parkiet, którego specyficzny zapach i połysk pamiętam do dziś. Tuż obok wejścia do klasy były drewniane schody, po których zabraniano chodzić uczniom, były to „schody tylko dla nauczycieli”. Pamiętam nauczycielkę – pulchną panią, w okularach bez oprawek, w szarym, prawie męskim garniturze, która prawdopodobnie nauczała nas liter, cyfr i innych prostych rzeczy...

„Świątynia oświaty polskiej” w stolicy Litwy Radzieckiej – Wilniusie, bo tak mnie niektórzy uczyli nazywać moje rodzinne miasto w szkole, wzięła mnie w swoje objęcia na długie lata. Ale pamiętam swoją pierwszą lekcję w szkole. Była to lekcja rysunków. Lekcja? Każdy uczeń mógł rysować co chce i jak umie. Ten mój już półwieczny rysunek zachował się do dziś, a na nim dom, słońce, chmurki, drzewa i wiewiórka... A potem była piosenka:

Ćwierkają wróbelki
od samego rana:
Ćwir, ćwir dokąd idziesz,
Marysiu kochana?

Nauka w pierwszych latach szkolnych nie specjalnie się zapisała w mojej pamięci. Pamiętam nudne lekcje pisania, czytania czy liczenia. Często lekcje polegały tylko na przepisywaniu tekstów do zeszytu... A na przerwach między lekcjami można było tylko chodzić w kółko trzymając się za ręce i śpiewać: „Stary niedźwiedź mocno śpi...”, albo „Ojciec Wirgiliusz uczył dzieci swoje...”. Prawdę mówiąc, nauczycielka chyba nie miała wielkiego talentu pedagogicznego, albo traktowała swoją pracę jako przykry obowiązek... i, moim zdaniem, nie pałała wielką miłością do dzieci.

Złota przygoda

Ale też w tym czasie moja klasa przeżyła „złotą przygodę”. Pewnego razu, a byliśmy wtedy w klasie 3, nasz klasowy kolega, już niestety nieżyjący, Boguś, przyniósł do szkoły niemałe pudełko złotych carskich monet z wizerunkiem Mikołaja II na awersie i dwugłowym orłem na rewersie: pięciorublowych i dziesięciorublowych. Był to chłopak dosłownie o złotym sercu, bo porozdawał wszystkie monety dzieciom w klasie. Ja również dostałam pieniążek. Trochę zazdrościłam innym, bo na grzbiecie mojej monety nie było napisu „десять рублей золотом” (wszyscy wtedy już potrafiliśmy czytać po rosyjsku), a to znaczy, że dostałam monetę o wartości 5 rubli, na 10-rublowej, jak wspomniałam, był taki napis. Niektóre dzieci nawet się o to kłóciły, nie zdając sobie sprawy, że te monety są naprawdę złote. Wieczorem, siedząc przy stole przy kolacji, wybrałam pieniążek z kieszeni i zaczęłam się nim bawić. Mama zwróciła na ten szczegół uwagę:

– Dziecko, co tam masz?

– Monetkę! Boguś dał!

– To jest złota moneta! I bardzo droga!

Nie przekonało mnie to wówczas absolutnie i strasznie się zagniewałam na mamę, że nastąpiła natychmiastowa konfiskata mojej zabawki.

Następnego dnia, naturalnie, mama poszła do szkoły. Nie była jedyną, kilkoro rodziców innych dzieci też zjawiło się w klasie. Uczciwi ludzie zwrócili monety rodzicom Bogusia, ale z tego, czego dowiedziałam się później, już jako osoba dorosła, była tego mniejsza część. Co stało się z większą częścią? Nikt nie wie....

Litewski z rysunku

Nauczyciel ma wpływ na wieczność. Nie jest bowiem w stanie określić, gdzie kończy się jego oddziaływanie.
(H. B. Adams)

No właśnie, szkoła, nauczyciele… Jak piszą w encyklopediach, a dzisiaj w Internecie, szkoła – to jednostka oświatowo-wychowawcza zajmująca się, kształceniem i wychowaniem – zgodnie z podstawą programową i ustawą o oświacie, a nauczyciel – rodzaj specjalności zawodowej, wykonywanej przez specjalistę odpowiednio przygo-towanego do prowadzenia pracy dydaktyczno-wychowawczej w instytucjach oświatowo-wychowawczych, jeden z najważniejszych zawodów zaufania publicznego. Jaki był ten ówczesny program nauczania, dokładnie nie wiem, ale z perspektywy czasu mogę śmiało powiedzieć, że niektórzy nauczyciele nauczali tak, żeby niczego nie nauczyć. Nas, głupie wówczas małolaty, to satysfakcjonowało – nie ma żadnych wymagań, niczego nie trzeba robić, można zająć się swoimi sprawami …albo po prostu zbijać bąki.

Do takich „nauczycieli” można zaliczyć moją lituanistkę. Nie pamiętam żadnej porządnej lekcji języka litewskiego, na których nauczycielka (a może nie nauczycielka?) cały czas lekcyjny poświęcała temu, żeby opanować, to znaczy uciszyć i uspokoić z jakiegoś powodu wrzeszczącą i rozrabiającą klasę. Na dodatek miała wadę wymowy i niepoprawny zgryz. Mówiła do nas po… rosyjsku i najczęściej krzyczała: „Wi szto, wi szto!”, jak na prawdziwą Litwinkę przystało nie wymawiając słowiańskiej głoski „Y”.

Pewnego razu, a było to może w klasie 10 czy 11, jakimś cudem udało jej się zorganizować klasę do napisania streszczenia. A może to my staliśmy się bardziej dorośli? Była to litewska baśń ludowa o niedźwiedziu-wędkarzu. Jeden z kolegów klasowych, zamiast napisać pracę i wykazać się znajomością pisowni litewskiej, na bibule (bibuła, dla tych co nie zetknęli się z tym przedmiotem – zwyczajowe określenie cienkiego wyrobu papierniczego charakteryzującego się dobrymi właściwościami chłonnymi, do suszenia tekstów napisanych atramentem lub tuszem, kartka bibuły wkładana była do każdego zeszytu) narysował wiecznym piórem okazałego misia, siedzącego na pomoście nad jeziorem otoczonym świerkowym lasem i łowiącego ryby. Piękny rysunek. Praca oceniona była na stopień dostateczny, czyli trójkę! Tak wówczas oceniano wiedzę i umiejętności z języka litewskiego (!). Innym razem na lekcji tej samej osoby doszło do jakiegoś konfliktu pomiędzy nią a uczniem i ten ostatni, proszę to sobie wyobrazić, wyskoczył przez okno z trzeciego (licząc po litewsku), a z drugiego (po polsku) piętra na zewnątrz. Wszyscy zamarli… Całe szczęście, że nic mu się nie stało. Przyszedł na następną lekcję jak gdyby nigdy nic… A w szkole w ogóle nikt o tym nie wiedział, nie było żadnej awantury, ani komentarzy, nic! Lubiliśmy też tę panią denerwować. Wystarczyło, że ktoś krzyknął hasło: „Vilnius – lenkų!”, przez 45 minut pani starała się bezskutecznie przekonać wrzeszczących łobuzów klasowych: „Vilnius – lietuvių!”.

(Cdn.)

Barbara Orszewska

Na zdjęciu: Basia (od prawej) razem z Mańką, koleżanką z podwórka, już jako uczennice
Fot.
archiwum

<<<Wstecz