Zawsze wierni Piątce II

Testament Zdzisława Tuliszewskiego

Zdzich był wszędzie, gdzie działo się coś ważnego, ciekawego, polskiego. Był autorytetem w klasie, wspaniałym kolegą, założycielem pierwszego w powojennym Wilnie polskiego zespołu „Wilia”, tancerzem, później chórzystą. W latach późniejszych znalazł się w gronie założycieli Związku Polaków na Litwie.

Jako prekursor szermierki, wieloletni mistrz Wilna i Litwy od juniora do seniora był sędzią i prezydentem Federacji Fechtunku.

Jako adwokat prawie 40 lat poświęcił osobom potrzebującym. Pracował przeważnie w dzielnicy Nowa Wilejka, gdzie mieszkało i nadal mieszka wielu Polaków. Będąc w szpitalu napisał „Testament” – jak nazwali te wspomnienia koledzy Zdzicha, absolwenci „Piątki” roku 1950. Zachował go, jak też setki innych dokumentów i listów, archiwista życia szkolnego Jan Pakalnis. Testament napisany od ręki. Pan Jan wspomina, że Zdzich obiecał po powrocie ze szpitala przepisać go na maszynie. Nie zdążył. Nie wrócił…

Było przedwiośnie 1994 roku. Zdzisław Tuliszewski czternaście kartek rękopisu napisał jednym ciągiem, jakby się spieszył, ale na papier przelał słowa i myśli przejrzyste i szczere.

„Nasza Szkoła! To 3-cie i 5-te gimnazjum w Wilnie, polskie gimnazjum, powstałe w roku 1944. Później je połączono i powstało Piąte Gimnazjum, a z czasem zamieniono na Szkołę Średnią nr 5 w Wilnie.

Teraz trwają debaty, jak zmienić nazwę szkoły, bo inne wileńskie szkoły już mają swoich patronów. Była propozycja „im. Tadeusza Kościuszki”. Tak, to imię zaszczytne, bo to i Wielki Polak, i bohater dwóch narodów, to prawda. Prawdą jest też to, że szkoła na Antokolu była zbudowana w ramach Fundacji Józefa Piłsudskiego, dzięki której na Ziemi Wileńskiej powstało tyle szkół polskich. Czy trzeba coś zmieniać? Wódz narodu polskiego, twórca Niepodległej Polski ma prawo w mieście, które tak kochał, być w ten sposób upamiętniony. Tym bardziej teraz, gdy Litwa jest wolna a o wolność jej w walce z bolszewikami Piłsudski też walczył. Przeciwnicy uznania tego nie wiedzą, że obronił on nie tylko wolną Polskę, ale też wolną Litwę. Cóż, historia niejedno ma imię.

Teraz o szkole. Zaczęło się wszystko od roku 1944! Dla mnie droga do wiedzy rozpoczęła się wcześniej. Urodziłem się w roku 1930. Rodzice, ludzie prości, jak mówi się pospolici. Nie inteligencja, nie. Ojciec był szewcem, nie zwykłym szewcem, ale mistrzem szewskim z dyplomem, legionistą, uczestnikiem walk z bolszewikami w roku 1919. Walczył o Wilno wraz z bratem Józefem, który zginął i jest pochowany na Rossie w kwaterze wojskowej, obok Serca Marszałka (ostatni rząd z prawa, drugi od prawej).

Mama – kobieta wiejska z Białostockiego, która do Wilna przyjechała do siostry Andzi, mojej ukochanej cioci, która po śmierci Mamy w roku 1945 była nam, czworgu dzieciom, i Matką i Ciocią. To jej zawdzięczmy, że wszyscy zdobyliśmy wyższe wykształcenie. Wychowała nas na ludzi porządnych. Trzej z nas ukończyli „Piątkę”, najmłodszy brat Ziutek – Jedenastkę (dziś gimnazjum im. A. Mickiewicza przyp. K. A.).

Niestety los chciał, że nasza rodzina odeszła zbyt wcześnie. Krysia i Ziuk byli tak młodzi. Zostaliśmy my z Halinką. Na jak długo?

Ale szkoła... Był rok 1937. W wieku 7 lat oddano mnie do szkoły, która była naprzeciwko naszego domu na ul. Raduńskiej. Mieszkaliśmy w domu Rutkowskiego, maszynisty kolejowego, który miał dwóch synów i córkę. Co pamiętam z tamtych czasów? I dużo i mało. Pamiętam kolegów szkolnych Józka Aniśkiewicza i Gulbinowicza oraz księdza Pietkuna, który miał zwyczaj pociągać chłopaków za grzywkę. Przez księdza Pietkuna trafiłem do kościoła Wszystkich Świętych, gdzie byłem ministrantem (proboszczem był ks. Jankowski, zakrystianem Hipolit). Wspominam klub przy kościele, potem było tam kino „Auszra” (Jutrzenka), gdzie na piętrze odbywały się przedstawienia i gdzie po raz pierwszy miałem występ przed publicznością – grałem diabełka w szopce, miałem obcisły czerwony trykot z ogonem, twarz wymalowaną na czarno i gdy szedłem do domu po przedstawieniu (z ul. Zawalnej na Raduńską), to ludzie się straszyli diabła.

W tej szkole uczyłem się dwa lata, dalej nie mogłem się tu uczyć, bo zaczęła się wojna. Na naszą ojczyznę napadły hordy hitlerowskie i bolszewickie. I tu nasza szkoła (na Raduńskiej) odegrała swoją rolę: w roku 1939 stacjonował tu oddział Wojska Polskiego. My, dzieci (a było to latem, podczas wakacji), chodziłyśmy tam, karmiono nas smacznym krupnikiem, grochówką i, jak nam się wtedy wydawało, smaczną czarną kawą. Wojsko wiedziało więcej niż my, szczeniaki. Pamiętam jak oficer mówił: chłopcy, patrzcie uważnie, czy nie ma szpiegów, dywersantów. Co to znaczyło nie bardzo wiedzieliśmy, ale pamiętam jednego, który siedział w dole i latarką świecił, zauważyliśmy go i przekazaliśmy oficerowi.

Wkrótce wybuchła wojna. Do naszej szkoły i do naszego miasta przybyli żołnierze armii czerwonej. Najpierw zobaczyłem czołgi, zajechały na naszą ulicę i skręciły lufy armat na szkołę (widocznie wiedzieli o stacjonującej tam jednostce wojskowej). W szkole zaś było wtedy tylko dwóch żołnierzy z kuchnią polową, bo jak zwykle z rana wysłano ich po obiad, a w tym czasie jednostka opuściła szkołę. Żołnierze wrócili – sowieci przyjechali. Widziałem, jak zabrano od żołnierzy karabiny i pozwolono odjechać. Chłopaki siedli więc na przodek od kuchni i odjechali. I tak się skończyła na lata moja nauka w szkole polskiej.

Potem przyszli Litwini, przeniesiona nas do szkoły na Lipówce. By nas rozrzedzić do klasy dołączono dziewczyny – Litwinki przywiezione skądś z Litwy. Zamieszkały one w bursie. Wtedy po raz pierwszy dowiedziałem się, że można mieszkać nie u rodziców, a w bursie, a taka była na ulicy Białostockiej. Zaczęliśmy więc naukę w szkole w polsko-litewskim języku. Niedługo to trwało – przyszli Niemcy. Pod tę szkołę, co była naprzeciw naszego domu, przyjechały czołgi niemieckie i lufy armat znów skierowano na naszą szkołę, bo tam stacjonował oddział wojsk sowieckich. Tym razem w szkole nie było nikogo. Niemcy – czołgiści zeskoczyli z wozów i zaczęli się golić, myć… Jakaż była różnica w porównaniu z żołnierzami sowieckimi, którzy tu stacjonowali – wtedy brudnych, umorusanych.

Skończyła się druga część mojej edukacji, rozpoczęła się trzecia. Była to szkoła litewska, gdzie było w klasie nas, Polaków, tylko trzech. Nauka szła z trudem w nieznanym języku. Co prawda, może też dlatego dziś z językiem litewskim kłopotów nie mam.

Rok 1944, kolejna zmiana władzy, walka o Wilno. Nasza rodzina po dwóch dniach nocnych bombardowań wychodzi z miasta (jak mnóstwo innych mieszkańców) do okolic Czarnego Boru, do folwarku, gdzie mieszkamy w dworskich zabudowaniach. Nocą też tu były naloty, zrzucano bomby, ale nie eksplodowały, spadały do piachu niedaleko nas, a myśmy leżeli pokotem w zagajniku sosnowym, kule padały obok nas, siekły po gałęziach. Pewnego ranka zjawili się nasi partyzanci, akowcy. Gospodarze nasi dali im prowiant (naładowano kilka wozów), a ja też wybrałem się do AK, miałem ładny wojskowy orzełek, pilotkę i z tym zebrałem się do lasu, a nawet zmówiłem się z młodym akowcem i wszystko by grało, ale mama dogoniła nas i mnie zabrała, a do AK powędrował tylko mój orzełek.

Tutaj też zobaczyliśmy pierwszych żołnierzy sowieckich. I było nieporozumienie. Gdy żołnierze na koniach odjechali, została tylko dziewczyna-żołnierz z opaską na rękawie z literą „P”. My, dzieciaki, myśleliśmy, że znaczy to „Polka”, zaczęliśmy do niej mówić po polsku, a ona odpowiadała po rosyjsku, że ona „regulirowszczyca”, co wskazuje literka P na rękawie (rosyjska litera „R” przyp.red.).

A potem – powrót do Wilna. Już nie ma naszego domu na Raduńskiej, prawie wszystkie domy dokoła spłonęły. Poszliśmy do Cioci Andzi, na Ostrobramską 8, gdzie rozpoczęło się nasze powojenne życie. Ciocia opowiadała, jak to walczyli o Wilno żołnierze AK, jak podeszli do Ostrej Bramy ze strony Nowej Wilejki, a potem ustąpili. I przyszli sowieci. Było lato 1944 roku. Później była szkoła, ta, o której mam pisać, ale ciągle nie mogę, bo wspomnienia wciąż przeszkadzają. Stare-nowe wypadki, przygody, było tego niemało: jak zdobycie broni, głuszenie ryb granatem w rzece Wilenka, strzelanie z colta do zająca w Ogrodzie Bernardyńskim, łażenie po starych konarach – bazach na ul. Sawicz, skąd wykurzyły nas uzbrojone partyzantki, z czerwonymi opaskami na rękawie i dużo, dużo innych ciekawych zdarzeń.

Krystyna Adamowicz

Na zdjęciach: klasa promocji roku 1950 - Zdzich w najwyższym rzędzie czwarty od prawej (tutaj jeszcze nie maturzyści, ale jedenastoklasiści razem z ulubioną nauczycielką Salomeą Sucharewiczową);
ostatnie spotkanie z ulubionym Kolegą (od lewej) - w odwiedziny do szpitala przyszli Jan Pakalnis i Olgierd Korzeniecki
Fot.
archiwum Jana Pakalnisa

[Tekst zaczerpnięty z rękopisu Zdzisława Tuliszewskiego, zachowano oryginalną pisownię – przyp. red.]

(Cdn.)

<<<Wstecz