Muzeum konia senatora

W Brukseli, stolicy europejskich biurokratów, przed kilkoma tygodniami z dużą pompą otworzono nowe muzeum. Muzeum Europy, bo taką nazwę otrzymała instytucja założona z inicjatywy Parlamentu Europejskiego, miało w swym założeniu przedstawienie wielowiekowej, bogatej historii Starego Kontynentu. Tymczasem wiele wskazuje na to, że kontrowersyjna placówka stanie się raczej symbolem upadku Europy.

Muzeum nawet najbardziej nowoczesne i obszerne, posiadające w zasadzie nieograniczone finansowe możliwości, nie jest w stanie ogarnąć całości tematu, jakim jest historia naszego kontynentu. Dlatego w niniejszym komentarzu nie będziemy się czepiać wątków, czego w muzeum zabrakło, a co w nim zostało wyeksponowane nawet w nadmiarze. Możemy na karb przysłowia „kto płaci (Berlin), ten zamawia muzykę” zwalić fakt, że w Muzeum Europy aż trzy ekspozycje zostały poświęcone tematowi upadku Muru Berlińskiego i, przykładowo, grobowym milczeniem pominięto Bitwę Warszawską, którą historycy uznają za cud, za 18. najważniejszą bitwę w dziejach ludzkości, bo odwróciła losy całego kontynentu europejskiego. Może dla współczesnych elit brukselsko-europejskich pokonanie nawałnicy bolszewickiej pod Warszawą, która w skutek tego nie zalała całej Europy, to tylko pestka czy wręcz wydarzenie niezbyt political correctness, bo przyczyniło się do odrodzenia państw narodowych w środkowo-wschodniej części kontynentu, nie wiadomo. Fakt, że nie ma go w muzeum, które ma przecież opowiadać o najważniejszych dziejach Europy.

Wróćmy jednak do wątków, które według twórców placówki muzealnej zasłużyły na miejsce w historii Starego Kontynentu. Jak podają media politycznie niepoprawne, w Muzeum Europy wszystko, co w historii kontynentu zostało naznaczone kiedyś tradycją, patriotyzmem, co jest odwołaniem się do chlubnej historii narodów, do – nie daj Boże – chrześcijaństwa, jest przedstawiane jako wsteczne przeżytki nacjonalistyczne, niezgodne z duchem współczesnej Europy, widzianej z okien szklanych biurowców brukselskich eurokratów.

Nas, Polaków, rzecz oczywista, ciekawią najbardziej wątki polskie w muzeum. Owszem, są tam. Oto, dla przykładu, znalazła się w muzeum gablotka dla Henryka Sienkiewicza, noblisty, klasyka polskiej literatury, niedoścignionego mistrza słowa, którego używał „ku pokrzepieniu serc”, zniewolonego przez rozbiorców narodu. Otóż Mistrz Sienkiewicz w europejskim muzeum został „namalowany” jako „polski pisarz nacjonalistyczny”. Warum? Ich weis nicht. Może dlatego, że napisał „Krzyżaków”, gdzie Niemców z czarnymi krzyżami na białych płaszczach przedstawił jako zaborczych, krwiożerczych, nieskończenie pazernych knechtów, którzy radykalnie sprzeniewierzyli się swemu powołaniu.

W muzeum znalazło się też miejsce dla Piłsudskiego. W gablotce – a jakże – razem z Hitlerem i Stalinem. W zamyśle kreatorów placówki każdy naród przecież musiał mieć swego krwawego dyktatora, a nie tylko Niemcy czy Rosjanie. Piłsudskiego więc „awansowano” do towarzystwa dwóch największych zbrodniarzy XX wieku, co tyle ma z prawdą wspólnego, co stwierdzenie, że koń jest żurawiem.

Europa, według Brukselki, dziś jest (albo przynajmniej ma być) multi-kulti, zaprawiona sosem ideologicznym o smaku „gender”. Nie dziwi więc, że w muzeum takiej Europy miejsce na wątek chrześcijaństwa, z którego przecież wzrosła, wybiła się na wyżyny nieznane żadnej innej cywilizacji, znalazło się jedynie w marginalnym, lilipucim wręcz rozmiarze. Znowuż, powołując się na media politycznie niepoprawne, dowiadujemy się, że chrześcijaństwo w Muzeum Europy przedstawiono jako ideologię przemocą narzuconą Staremu Kontynentowi.

Dla tych, którzy się już oburzają, powiem, że jest to nawet znamienne. Nasuwa bowiem nieodparte skojarzenie elit dzisiejszej Europy ze znanym w historii tworem ideologicznym, który stosunkowo niedawno padł na wschodzie kontynentu pod gruzami własnego marazmu i schyłkowego stanu ludzkiej pychy. Otóż w tym „świetlanym ustroju”, który miał być – zanim zdechł – przyszłością ludzkości, religię nazywano „opium dla narodu”. W Europie timmermansów, junckerów, schulzów i verhofstadtów nic się nie zmieniło w tej materii. Tylko jedną utopię – komunizm – zastąpiono inną – liberalną demokracją, w której kompletnie pomieszano wszelkie porządki wartości. Dziś bowiem, kiedy którykolwiek z brukselskich polityków mówi o wartościach, należy myśleć raczej o schorzeniach czy aberracjach związanych z tożsamością płciową niektórych ludzi, niż o wartościach, które były przez długie wieki kanonem naszej chrześcijańskiej, jakby nie bolało to słowo eurokratów, cywilizacji.

Rzym miał być wieczny, tak uważali przynajmniej jego obywatele, dopóki cesarz Kaligula nie zrobił swego konia senatorem, co stało się jednym z symboli całkowitej degrengolady i moralnego upadku imperium. Rzym upadł, bo skrajnie się zdemoralizował i, co gorsza, uznał to za cnotę. Dzisiejsza Europa kroczy śladami Rzymu i jej brukselskie muzeum temu najlepszym przykładem.

Jest symbolem upadku, bo – nie przebierając – z konia robi senatora.

Tadeusz Andrzejewski

<<<Wstecz