Twardszy od Budynia

Druga tura wyborów we Francji, która – jeżeli wierzyć sondażom – ma być jedynie formalnością, jest niezwykle zażarta. Na ulicach Paryża burdy i bandyckie ekscesy urządzają lewacy, a tymczasem faworyt wyborów Emmanuel Macron kobyłkę na ostatnią metę wyścigu zaprzągł do ostrej jazdy.

Wszystkie sondaże, jak też i gwiazdy na niebie wskazują, że to Macron, kandydat „z rękawa” (człowiek z ekipy Hollande, który wyemancypował się dopiero wtedy, gdy popularność politycznego pryncypała spadła do 4 proc.), w cuglach pokona kandydatkę skrajnej prawicy Marine Le Pen. Wynik ma być wręcz miażdżący: 60 proc. do 40 proc. Wydawało by się więc, że Macron może sobie pozwolić na bardziej spokojną końcówkę kampanii, by „dowieźć” bezpiecznie korzystny dla siebie rezultat do 7 maja, kiedy to Francuzi ostatecznie zdecydują, kto ma być ich prezydentem na kolejną kadencję.

Tymczasem sytuacja jest coraz bardziej napięta. Nerwowa. Macron boi się, by nie powtórzył się scenariusz z Hillary Clinton, która przed czasem już chciała świętować swą wyborczą victorię, a w rezultacie musiała niechlubnie rejterować się z sali pełnej gości, zamówionej na swój oczekiwany triumf powyborczy. By uniknąć podobnego blamażu, Macron chce na końcówce kampanii przekonać i utwierdzić wyborców, że nie jest Hollande bis – nieudacznik i mięczak, który wskutek swej chwiejności otrzymał nawet swego czasu ksywę „Budyń”. Chce pokazać Francuzom, że jest kandydatem twardym i zdecydowanym, który poradzi sobie z tymi licznymi problemami, jakimi „podminował” Francję jego poprzednik i polityczny pryncypał.

Tym można tłumaczyć kampanijną retorykę liberalnego kandydata, która czasami daleka jest od liberalizmu jak Paryż od Mogadiszu. W Amiens, w fabryce firmy Whirlpool (gdzie Macron został wygwizdany przez robotników) obiecywał on, że ukarze Polskę sankcjami, gdyż ta „narusza wszystkie zasady Unii”. „Naruszenie” zaś jest tego rodzaju, że Polska stwarza lepsze warunki dla rozwoju biznesu, dlatego Whirlpool swą fabrykę likwiduje we Francji i przenosi ją do Łodzi. Czyni to oczywiście zgodnie z unijnymi zasadami wolnego przepływu kapitału.

O co więc chodzi Macronowi? Najogólniej o to, by nie mówić o problemach Francji, które sam też generował będąc np. ministrem w rządzie Vallsa, tylko mówić o tym, jak źle jest w Polsce Kaczyńskiego, na Węgrzech Orbana, czy Rosji Putina – wszyscy trzej, jak uściślił w swej późniejszej wypowiedzi na ten temat – są przyjaciółmi Le Pen. Macron, wybawca, oczywiście, jak tylko zostanie prezydentem, będzie walczyć z przyjaciółmi Le Pen i karać ich sankcjami, bo użala się serdecznie nad losem Polaków, Węgrów czy Rosjan.

Abstrahując od absurdalności porównań i zapisywania w przyjacioły oczywistych politycznych antagonistów (jakimi są np. Kaczyński z Putinem) warto pochylić się nad samą istotą problemu używania we francuskiej kampanii prezydenckiej tego rodzaju „fake newsów”. Nie ulega wątpliwości, że domniemane problemy z demokracją w Polsce czy na Węgrzech zostały użyte przez Macrona we Francji, by przykryć problemy samej V Republiki, w której poprawność polityczna została wyśrubowana do granic „ukrytego totalitaryzmu”, a mimo to na skrajne ugrupowania nacjonalistki Le Pen czy komunisty Melenchona głosowało aż 40 proc. Francuzów. Skąd zatem te tak radykalne odchylenia w kraju „liberte, egalite, fraternite”. Otóż, moim zdaniem, źródłem tych problemów jest sam Macron czy jego porzednik Hollande, którzy swymi utopijnymi ideologiami, oderwaną od rzeczywistości polityką porodzili właśnie Le Pen i jej Front Narodowy, cieszący się jeszcze przed dekadą śladowym poparciem. Dziś są prawie potęgą, bo Francuzi, bojący się już niemal żyć we własnym kraju, w nich właśnie szukają ocalenia przed szaleństwem lewicowo-liberalnych elit.

Trudno się zresztą dziwić Francuzom, w których kraju od ponad roku obowiązuje stan wyjątkowy (i nie wiadomo, kiedy będzie zniesiony), a miarą sukcesu jest już sam fakt przeprowadzenia wyborów bez krwawych, terrorystycznych ekscesów. Warto pamiętać, że wybory w pierwszej turze udało się przeprowadzić bez zamachów terrorystów m.in. dzięki zmobilizowaniu dodatkowych 50 tysięcy po zęby uzbrojonych policjantów i funkcjonariuszy, którzy strzegli bez mała każdego lokalu wyborczego przed bum-bum.

Macron rozumie, że wystarczy jakiś kolejny spektakularny zamach terrorystyczny, który jego zaufanie wśród wyborców może wysadzić w powietrze i wtedy będzie mógł sondaże 60 do 40 proc. oprawić tylko w ramki i powiesić na widocznym miejscu, by do końca życia wspominać, jak wskutek własnej głupoty nie zostać prezydentem.

Kiedyś na Anglię mówiono (zanim Thatcher nie zmieniła sytuacji kardynalnie), że jest chorym człowiekiem Europy. Dziś Europa rządzona z Brukseli, Paryża, Berlina i kilku pomniejszych satelickich stolic jest sama chorym człowiekiem. A choroba jej jest niemalże beznadziejna, bo „chory człowiek” próbuje się leczyć aplikując sobie kolejne dawki trucizny.

Macron tylko na wybory został wykreowany przez sztabowców na tego, który nie jest Hollande bis. Gdy zostanie prezydentem, wyborcy z dużym zdziwieniem i to bardzo szybko będą przecierać oczy ze zdumienia. Bo się okaże, że wybrali właśnie „Budynia” bis.

Tadeusz Andrzejewski

<<<Wstecz