Wielkanoc w przedwojennych dworach

Nie ma większego święta w Kościele nad Wielkanoc. W święcie tym bowiem znajdują się wszystkie tajemnice wiary. Wielkanoc przypada na początek wiosny, gdy ze snu zimowego budzi się cała natura. Dzień zwycięża Noc. (…)Wielkanoc jest wielkim świętem miłości i pojednania. Niech więc hart woli, wiara i miłość wzajemna będą nam drogowskazem, gdy rozbrzmią się dzwony naszych kościołów radosną pieśnią Zmartwychwstania Pańskiego – pisała wileńska „Gazeta Codzienna” w marcu 1940 roku.

Zgodnie z wiekową tradycją Wielka Sobota upływa na Wileńszczyźnie pod znakiem przygotowań do Wielkanocnej uczty śniadaniowej, malowania i święcenia jaj. Najdłuższe i najobfitsze doroczne śniadanie poprzedza rezurekcja w lokalnej kaplicy lub kościółku.

Łaciński wyraz resurrectio znaczy zmartwychwstanie. Rezurekcja to uroczyste nabożeństwo z procesją obwieszczające nam Dobrą Nowinę o tym, że Chrystus zmartwychwstał. Wielkanoc jest najstarszym i najważniejszym świętem w liturgii chrześcijańskiej. Jak i Boże Narodzenie, Wielkanoc poprzedza Wigilia zwana Wigilią Paschalną. Choć nie jest ona częścią Wielkiej Soboty, jednak w sobotę wieczór powinna być obchodzona. Zgodnie z symboliką żydowską kolejny dzień rozpoczyna się zaraz po zachodzie słońca, czyli nocą i stąd Wielka Noc, a od niej Wielkanoc.

Do I wojny światowej w Polsce i na Litwie rezurekcja była odprawiana w sobotę wieczorem, a nie w niedzielę rano. Niekiedy zaś o północy, jak Pasterka. Po powrocie z nabożeństwa Lubienieccy z Ponar, Łęscy z Białej Waki, Mianowscy z Solecznik Małych, Śniadeccy z Jaszun, Platerowie z Abramowska, Jeleńscy ze Skorbucian, Tyszkiewiczowie z Niemieża, Ornian i Waki, Wagnerowie z Solecznik Wielkich i Ważyńscy z Taboryszek spożywali po sobotniej rezurekcji symboliczną kolację składającą się z potraw przygotowanych na uroczyste niedzielne (czyli właściwie jutrzejsze) śniadanie Wielkanocne.

Sobotniego wieczoru potrawy jednak tylko się symbolicznie próbowało, a do tego nie wszystkie. Inaczej mówiąc, smakowano je. Przygotowane zawczasu jedzenie zwykle ustawiano na stole w pokoju letnim na oszklonej werandzie lub innym chłodniejszym pomieszczeniu, by dłużej zachowały swoją świeżość. Dlatego po wieczorno-nocnej rezurekcji nie było tradycyjnego pałacowego usługiwania przy stole, tylko każdy nabierał jedzenie na spróbowanie sam na wzięty do ręki talerzyk. Po powrocie z kościółka niekiedy siadano przy stole i posilano się w ramach kolacji tylko w wypadku, kiedy rezurekcja była o godzinie wcześniejszej: 18.00, 18.30 lub 19.00.

Na stole zapalano wtedy poświęconą świecę z wosku pszczelego – symbol życia. Jednak prawdziwe ucztowanie, z koniecznym obżarstwem, miało miejsce dopiero następnego dnia, czyli przy wielkanocnym śniadaniu.

Do II wojny światowej pokarmy, niezależnie od pogody święcono na dworze. Przed kościółkiem gromadzili się wierni z okolicy i służba dworska. Po krótkiej modlitwie ksiądz kropił kropidłem jadło starannie ułożone w kobiałeczkach wysłanych białym lub szarym (w zależności od stopnia zamożności) płótnem. Stawiano swoje koszyczki u stóp najstarszego wiekiem członka rodziny. Święcono sól, kołacze, gotowany boczek, kiełbasę, placek drożdżowy, a przede wszystkim jajka malowane w łusce cebuli. Składano nawzajem życzenia, ale jajkiem do czasu rezurekcji nikt się nie dzielił i wzajemnie nie obdarowywał.

Na podwórku kościelnym stał ceber z wodą, po poświęceniu której każdy czerpakiem wlewał ją do butelek lub pojemników, które ze sobą przynieśli. Wierzono, że wypita w czasie choroby jeżeli nie wyleczy to przynajmniej przyniesie ulgę choremu, uchroni od pożaru skropione domostwo, zapewni urodzaj poletkom, ustrzeże bydło od niepożądanych choróbsk. Woda, która w cebrze zostawała, była z powrotem wlewana do studni przykościelnej albo majątkowej, by nigdy jej w tym miejscu nie zabrakło.

Jeżeli święcenie pokarmów przed kościołem trwało około 15 minut, to we dworze – około godziny. Zwykle około godziny 9-ej ksiądz udawał się do najbliższego pałacu od razu spod kościółka. Musiał się śpieszyć, bo po wizycie w pałacu objeżdżał jeszcze wszystkie okoliczne dwory. Z plebanii zabierała go pańska bryczka z paradnie wystrojonymi końmi: z kolorowymi czaprakami, kokardami przy grzywach, odświętną uprzężą. Wszystkie świąteczne specjały musiały być na umówioną godzinę przygotowane, a rodzina właścicieli odpowiednio ubrana i uczesana, czekająca w pogotowiu. Ksiądz był z tej okazji częstowany. Ale i ze sobą zabierał tak zwaną wałówkę: flaszkę czy dwie popularnej w XIX w. na Wileńszczyźnie starki, kawał pieczonej szynki, boczek, parę pęt kiełbasy, ciasto drożdżowe i bakaliowe.

Po śniadanku, wypitej kawie z kożuszkiem i spróbowaniu sernika po wiedeńsku (przynajmniej u Tyszkiewiczów), zajeżdżała kolejna bryczka z koniem. To gospodarz sąsiedniego majątku zapraszał księdza do siebie na święcenie pokarmów, poczęstunek i wałówkę. Przejeżdżając przez wsie i zaścianki ksiądz spotykał się także z wieśniakami. Kto mógł również dawał księdzu masło, sery, kołacze.

Wielkanoc – to czas spotkań rodzinnych i długiego biesiadowania przy stole. To święto przepełnione radością. Z jednej strony zwiastuje nadejście wiosny, z drugiej głosi zmartwychwstanie Pańskie. Jego obchody wiążą się z wesołym nastrojem również dlatego, że po surowym Wielkim Poście nadchodził czas zabaw i obżarstwa, pozwalający zapomnieć o wstrzemięźliwości duchownej i fizycznej. Biedni raczej nie mieli problemu z przejadaniem się podczas wymaganego przez Kościół postu, bo i tak nie bardzo mieli co włożyć do garnka, tym bardziej po zimie. Z bogatymi, jak czytamy w dziewiętnastowiecznej korespondencji, różnie bywało. Obżarstwo było plagą szlachty na przestrzeni wieków. Stąd stare przysłowie Jedz, pij i popuszczaj pasa.

Na śniadania wielkanocne czekali wszyscy: bogaci i biedni, starzy i mali. Było to najbardziej obfite i najdłuższe śniadanie w roku przechodzące w obiad i ciągnące się do późnej kolacji. W niedzielę wielkanocną przede wszystkim jedzono, zabawiano się jajkami i opowiadano zabawne historyki zasłyszane i z życia rodziny wzięte. W wielkanocną niedzielę nie szykowano żadnego jedzenia. Nie robiła tego nawet służba dworska czy pałacowa. Pokarmy były spożywane na zimno, ewentualnie lekko podgrzane.

Na stole wielkanocnym u Tyszkiewiczów z linii litewskiej, niezależnie od tego czy święta spędzali w Warszawie, w Wilnie, czy w którymś ze swoich majątków, zawsze stały srebrne misy pełne pachnących kiełbas domowej roboty. Choć Wielkanoc to przede wszystkim święto jajka jako symbolu, były one tylko piękną dekoracją, spożywaną raczej symbolicznie.

Na wielkanocnych stołach królowało mięsiwo wszelkiej maści. Oprócz wspominanych kiełbas były to przede wszystkim szynki (gotowane, pieczone i wędzone na jałowcu) i dziczyzna – sarnina, jelenina, mięso dzika. Specjalnie dla pań szykowano także delikatną jagnięcinę. Drugie po mięsie miejsce zajmowały tego dnia na stole przeróżne pasztety, w tym z zająca, galarety na drobiu i warzywach, przepiórki, bażanty i kuropatwy, pieczony kapłon. Dzieciom oprócz jagnięciny najbardziej smakowały pierogi z gęsiną. W charakterze dodatków, także specyfiku na lepsze trawienie, były: chrzan z miodem, ćwikła i sos musztardowy. Chrzan nie był tarty, ale taki z gotowanymi buraczkami albo w laskach. Miał zabijać bakterie, a więc i chronić „organizm od zepsucia”. U Tyszkiewiczów na wielkanocny obiad jedzono żurek wielkanocny z białą kiełbasą lub barszcz biały z jajkiem, co i dziś praktykuje się w Polsce.

Zupy te, podawane na ciepło, były znane tylko w kręgach szlacheckich. Był to zwyczaj zupełnie nieznany wśród ludu, który obchodził się zacierką lepiej zabielaną niż zwykle, ale jedzoną na zimno. W podwileńskich dworach, tych zamożnych i mniej zamożnych, podstawową wielkanocną potrawą było mięso wieprzowe, zaś kolorowe jajko tylko dodatkiem i świątecznym symbolem. Mięsa tego dnia jadało się dużo i w różnej postaci. Stoły wielkanocne koniecznie musiały być przybrane zielenią. W tym celu Tyszkiewiczowie hodowali bukszpan w swoich oranżeriach, natomiast na przykład Łęscy i Mianowscy wysyłali do lasu służbę po barwinek.

Halina Roubianka, spędzająca Wielkanoc w babcinym dworku w Rubnie, z czasem kupionego przez założyciela Muzeum A. Mickiewicza w Wilnie redaktora Jana Obsta, wspomina o latach 20-ych XX wieku:

Już dobrze nie pamiętam, było to ogromne prosię, czy może dzik, ale na pewno miał rozwarty pysk, a w nim czerwone jajko oklejone błyszczącym jedwabiem. Stół wielkanocny stał pośrodku salonu, aby każdy mógł do niego wygodnie podejść i poczęstować się tym, co najbardziej wyglądało tego warte. Na Wielkanoc jadło się, jak mówił nasz kucharz, pan Stefan, „ile wlezi”. Jedynie na obiednią zupę przechodziło się do sali jadalnej. Pamiętam pnące się w górę, podobnie jak baby drożdżowe, pęta kiełbas leżące na dębowych denkach do góry. Nasza licznie zgromadzona tego dnia rodzina lubiła szynkę wieprzową z pieca, która najbardziej smakowała z sosem szafranowym. Szafran dodawano do bab wielkanocnych by miały piękny żółty kolor. Były i ciemniejsze, jakby bardziej złociste, trochę gorzkawe w smaku. Nie były przeznaczone dla dzieci, bo szafran uważano w tamtych czasach za dobry afrodyzjak, więc próbowaliśmy tego specjału ukradkiem...

O tym, że nie było w przedwojennych czasach Wielkanocy bez „wielkanocnych bab”, czyli ogromnych, puszystych ciast drożdżowych, nieraz sięgających metra, potwierdziła także Jadwiga Tyszkiewiczówna z Zatrocza. Tylko na Wielkanoc pieczono takie wysokie baby. Pani Jadwiga zapamiętała pieczone z tej okazji baby bakaliowe, z rodzynkami, figami i daktylami. Ale też migdałowe, pieczone na maśle, polane słodkim lukrem. Były też baby o smaku wanilii, zawsze upiększane owocami w cukrze.

Do wielkanocnych ciast – wspomina Jadwiga Styczyńska, Tyszkiewiczowska kucharka – należały także mazurki. Najbardziej dzieciom smakował kakaowy i cygański. Podawano też lekkie leguminy na bazie owoców krajowych. Dzieciom prezentowano kolorowe jajka, a w ramach atrakcji przynoszono małego żółtego kurczaczka który chodził po stole pomiędzy potrawami szczebiocząc i zachęcając małych niejadków do spróbowania różnych potraw.

Lokalną ciekawostką wielkanocnych śniadań u Tyszkiewiczów był sposób prezentacji kolorowych jajek. W Wace Trockiej układano je wzdłuż stołu na wzór wijącej się po majątku rzeczki Waki. W Landwarowie układano z nich wieżę, bo zanim zbudowano obecny pałac z czerwonej cegły stał tam mały zameczek z wieżą. W Ornianach, do których należało kilkadziesiąt jezior, robiono na wielkanocnym stole kolorowe wysepki na wzór oczek wodnych. Podobno z tego powodu jajka malowano tam tylko na niebiesko, ale w różnych odcieniach. Natomiast Zatrocze, malowniczo położone wśród autentycznie nierównie rzeźbionego terenu imitowało pagórki, a głównie grotę na wzór tej sztucznej, urządzonej przez hrabiów w przypałacowym parku, a zawsze dumnie pokazywanej gościem podczas spacerów.

Ze względu na barwione jajka i zielenią przystrajane pokoje oraz stół, święta wielkanocne w porównaniu na przykład do Bożego Narodzenia, były bardzo kolorowe. Ładnie to ujął, właśnie tę kolorowość świąt, śp. poeta, ksiądz Jan Twardowski, człowiek urodzony jeszcze w „minionej epoce”, bo w czasie I wojny światowej:

Święta Wielkanocne są świętami wielokolorowymi.
Ksiądz zakłada fioletową stułę na białą komżę.
Baranek wielkanocny w dwóch kolorach:
Biały z czerwoną chorągiewką,
Tak jak polska biało-czerwona flaga.
Mamy rozmaite malowane jajka:
Żółto-zielone, pomarańczowe, fioletowe, pstre-
Pisanki, kraszanki, nalepianki.
Kolorowe święta.

Liliana Narkowicz

Na zdjęciu: kartka z życzeniami świątecznymi wysyłana w latach 20. XX stulecia z okolic Kowna.
Fot.
archiwum autorki

<<<Wstecz