Życie Jesienina – trochę chuligana, pijaka, kobieciarza – bardzo jest bliskie

O tym, dlaczego historia z „Bożej podszewki” nie mogła zdarzyć się na Litwie, dlaczego umarli bogowie oraz o partnerskiej świni na rzymskim Moście Anioła – opowiada czytelnikom „Tygodnika Wileńszczyzny” znany polski aktor ANDRZEJ GRABOWSKI, który przed kilku tygodniami odwiedził Wilno z kabaretem „Żywot człowieka zabawnego”.

Nie jest to pierwsza Pana wizyta w Wilnie, jak wspomina Pan poprzedni pobyt w stolicy Litwy?

Po raz pierwszy byłem na Litwie gdzieś przed 20 laty. Przyjechałem z Teatrem Krakowskim, który przywiózł spektakl „Wesele” wg. Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii Andrzeja Wajdy. Grałem wówczas rolę Jaśka. Byłem chyba najstarszym Jaśkiem, bo miałem wtedy 40 lat. Ciekawe wydarzenie wiąże się z podróżą do Wilna: w sztuce brała udział Marysia Kościałkowska, córka Mariana Zyndrama-Kościałkowskiego, która pamiętała czasy przedwojenne. Jako dziecko właziła na kolana Piłsudskiego. Jechała do Wilna jak do największej świętości: wszyscy rozbawieni, a ona ma ręce złożone.

Czyli podziela Pan sentyment wielu Polaków do Wilna?

Trudno nie podzielać. Chyba tylko ktoś, kto do szkoły nie chodził, może być obojętny względem tego kresowego miasta. Wspaniała wielka literatura, historia i kultura wiąże się z Wilnem. Trudno nie darzyć tego miasta, tych ludzi sentymentem. Z poprzedniego przyjazdu zapamiętałem Ostrą Bramę, Rossę. Pamiętam też, że weszliśmy z kolegą do kościoła św. Rafała, a tam wystawiony nieboszczyk w trumnie. U nas tego zwyczaju już nie praktykowano, więc nieco byliśmy zmieszani i uciekliśmy ze świątyni. Zapamiętałem też, że bardzo mi smakowały podane w hotelu na śniadanie placki ziemniaczane z kefirem.

W jednym z wywiadów powiedział Pan, że największym sentymentem darzy Pan rolę Andrzeja Jurewicza w „Bożej Podszewce”, dlaczego? W wileńskim społeczeństwie film ten przyjęto z mieszanymi uczuciami: więcej było krytyki, niż komplementów.

Wiem o tym. Uczestniczyłem w kilku spotkaniach, podczas których strasznie nas polewano błotem. Jak Iza Cywińska kręciła „Bożą Podszewkę”, to szczerze się cieszyła – miał to być prezent dla Kresowiaków. Film jest zrobiony według powieści Teresy Lubkiewicz-Urbanowicz i jest to powieść autobiograficzna o jej matce, która oszalała. Ojciec, którego ja grałem, był taki, jaki był – kobieciarz. Autorka opisywała swoje życie, jest to jej indywidualne doświadczenie i nie spodziewała się pewnie, że kiedyś powieść doczeka się ekranizacji. Uczestnicy spotkań, podczas których omawiano „Bożą Podszewkę”, zarzucali, że obraz Wileńszczyzny został wypaczony, jest ukazany nieprawdziwie. Wtedy zadałem pytanie: gdyby ta rzecz działa się na Śląsku lub na Podhalu, czy mogłaby być prawdziwa? Odpowiedź była: owszem, ale nie na Litwie.

Może tak było dlatego, że dla wielu Wilno pozostaje pewnym sacrum?

Może, a może dlatego, że nie było dotąd żadnych ekranizacji nt. Kresów. Teraz, kiedy telewizja jest inna – ukazało się reality show, typu „big brother”, pojawiły się sitcomy, jak „Kiepscy”, seriale są inne niż kiedyś, zmieniła się też świadomość odbiorcy. Sąsiadka Izy Cywińskiej, która mieszka w Warszawie, a pochodzi z Wilna, strasznie była niezadowolona z filmu. Minęło 10 lat od emisji i ta sama sąsiadka spotyka męża Cywińskiej i mówi: Proszę pana, pan ma bardzo inteligentną żonę. Zmieniła zdanie i teraz już lubi „Bożą Podszewkę”.

Wracając do mego sentymentu do roli w tym filmie. Była to moja pierwsza duża rola filmowa. Wcześniej, owszem, grywałem w filmach, ale raczej zarabiałem pieniądze niż grałem. Zagrałem w filmie Feliksa Falka – Kapitał, czyli jak zrobić pieniądze w Polsce (Stefan Sapieja). Byłem więcej aktorem teatralnym i dużo grałem w Teatrze Telewizji, m. in. w Sen srebrny Salomei w reżyserii Krzysztofa Nazara. Była tam mocno gwiazdorska obsada: grał Daniel Olbrychski, Olek Łukaszewicz, Jurek Trela, Jurek Radziwiłowicz. I w jednej z głównych ról on obsadził mnie, czego się nie spodziewałem, bo byłem bardziej znany ze spektakli swawolnych. Zagrałem Gruszczyńskiego, postać zapiekłego polskiego szlachcica. Spektakl obejrzała Cywińska, a szukała kogoś do zagrania Andrzeja Jurewicza i dała mi tę rolę.

Poza tym mnie się to bardzo podobało. Kręciliśmy sceny w pięknych plenerach pod Warszawą. Był wtedy też nieco inny sposób robienia filmu: mieliśmy zbudowany dworek w studiu, a plan dnia obejmował zmontowanie 4 minut. A teraz – szczególnie jeśli chodzi o seriale – to fabryka. Dzisiaj, jak gram w „Kiepskich”, to po całym dniu kręcenia, można złożyć i 20 minut. Ponieważ sam pochodzę spod Krakowa, z małego miasteczka Alwernia, gdzie dorastałem w domu zbudowanym przez dziadka (były tam stare meble, obrazy), dlatego mnie się cały plan „Bożej Podszewki” kojarzył z rodzinnym domem. Poza tym wyrazista rola, nawet negatywna, daje aktorowi dobrą reklamę.

Co Pan woli: kino czy teatr?

Nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, które stale ktoś mi zadaje. Zajmuję się aktorstwem, a to dziedzina szeroko pojęta. Gram w kilku teatrach – w trzech w Warszawie i w dwóch w Krakowie. Gram seriale, już nie wspomnę „Kiepskich”, których kręcimy 18 lat, a którzy zrobili mi pewną reklamę, gram w „Blondynce” oraz robię kabaret, z którym przyjechałem do Wilna. Gram też w filmach i to zazwyczaj role przeciwstawne do Ferdka Kiepskiego, np. w „Pitbullu”, czy – ostatnio – w „Pokocie”.

Kiepscy – to sitcom, każdy odcinek ma zamkniętą fabułę. Polsat będzie mógł go eksploatować bardzo długo. Często opowiadam pewną anegdotę z mego życia, gdy byłem młodym aktorem w teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Ukradli mi mleko spod drzwi. W bufecie w teatrze zwierzyłem się, że ukradli mi mleko. I wtedy starszy aktor, Staszek Jędrzejewski zaproponował, że odda swoje, żebym wpadł do niego po próbie. Pojechałem do niego po próbie i on mi się zwierza: Nie jestem wybitnym aktorem, jestem raczej przydatnym aktorem. Pamiętam jak w 50. latach Bronisław Dąbrowski robił „Trzy Siostry” wg Czechowa, to mnie wtedy świat się zmienił. Był on dla mnie bogiem. A kiedy Zosia Jaroszewska, gwiazda sceny krakowskiej, pijana tańcząc na stole w Feniksie (lokal w Krakowie) powiedziała: „Mów mi Zosiu”, to myślałem, że zwariuję. Toż ona była dla mnie niczym bogini. Kiedy Tadeusz Burnatowicz mi powiedział: „Mów mi Tadziu”, to myślałem, że ze szczęścia oszaleję. No i ci bogowie umarli...

Umarli dla ludzi, ponieważ nie grali w serialach, których wtedy nie było. Nie grali w telewizji. „Flip i Flap” już nie umarł, prawdopodobnie i Ferdek Kiepski nie umrze… Ale Tadeusz Burnatowicz i Zosia Jaroszewska umarli, bo po nich nic nie zostało. Nie ma nic oprócz opisów spektakli i zdjęć.

Serial i film to przepis na wieczność dla aktora?

Zmieniają się roczniki, zmienia się mentalność ludzi. Pamiętam jeszcze, kiedy Teatr Telewizji był nagrywany na żywo i brałem udział w takim nagraniu, w roku 1969, w Krakowie. Było coś niesamowitego, te próby przed kamerami, nadzwyczajne przedsięwzięcie. Teraz już jest inaczej – prościej. Pamiętam jak spektakl „Łgarz” Goldoniego z Tarnowa został przeniesiony do telewizji. Było to wydarzenie w świecie kulturalnym: teatr z tzw. prowincji został przeniesiony do telewizji. Po jakimś czasie poprosiłem o nagrania tego spektaklu z telewizji. Szczerze mówiąc, nie mogłem obejrzeć do końca: strasznie się wszystko wlecze, ujęcia są długie, sceny się nie zmieniają. Jesteśmy już przyzwyczajeni do szybkiego tempa.

Jest Pan jurorem w show tanecznym, czy uważa się pan za znawcę tańca?

Nie. Wraz z Beatą Tyszkiewicz jesteśmy od tzw. ogólnego wyrazu artystycznego, zaś od oceniania tańca jest Michał Malinowski i Iwona Pawłowicz. Na początku byłem totalnie zielony. Nie miałem pojęcia, co robić. A teraz – to już siódma edycja i ogółem, to 350 razy powiedziałem coś o tańcu. Doświadczenie czyni mistrza. Tyle razy obejrzałem tańce, że czegoś się już mogłem nauczyć.

Ostatnio w Polsce było głośno o spektaklu „Klątwa”. Czy Pana zdaniem, sztuka pozwala na wszystko, czy też wszystko można zaliczać do sztuki?

Na „Klątwie” nie byłem i na pewno nie pójdę. W sztuce można bardzo wiele… Uważam jednak, że głupotą jest, jeśli się próbuje wejść w ludzkie serce, w wiarę. To jest niepotrzebne: prowokacja ma pewne granice. Nie jestem pruderyjny, ale nie pójdę, żeby się nie obrazić (z tego, co słyszałem, być może źle słyszałem). Ja nie chcę tego oglądać. Ostatnio bardzo rzadko chodzę do teatru, bo się boję, że moja koleżanka w wieku 70 lat się rozbierze i będzie goła chodzić po scenie. Nie pojmuję takiej sztuki, gdy np. 10 rozebranych facetów skacze na skakance. Ja mam gdzieś taki artyzm.

Boję się też wypowiadać jakiekolwiek opinie o sztuce. Np. mój ojciec, wykształcony człowiek, który ukończył wydział dla dyplomatów na UJ przed wojną, nie znosił Beatlesów, których uważamy za klasykę. Pamiętam, jak w „Gazecie Krakowskiej” wyczytaliśmy, że jakaś kobieta w kolejce do kina w Trzebini podpaliła facetowi długie włosy. Tato mój zaczął się z tego śmiać. Ja byłem raczej oburzony. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego tato, który jest światłym człowiekiem tak reaguje, przecież ona krzywdę zrobiła. Postanowiłem wtedy, że gdy osiągnę ten drugi koniec, i nie będę rozumieć sztuki, która jest, nie będę się wyrażał, że coś jest złe, ja najwyżej mogę powiedzieć, że tego nie rozumiem, jestem z innej epoki.

Serial „Świat według Kiepskich” zrobił Panu swoistą reklamę, często jest Pan utożsamiany z Ferdkiem. Nie przeszkadza to? A może jest jakaś rola, z którą się Pan utożsamia, jaki właściwie jest Andrzej Grabowski?

Są aktorzy tzw. charakterystyczni, którzy się kryją za jakąś charakterystycznością. Ja do nich należę. Zawsze uważałem, że prywatnie jestem za mało ciekawy, żeby siebie prezentować na scenie. Kryję się zawsze za postacią, którą sobie wymyślę, czy to za Ferdkiem w „Kiepskich”, czy to za Gebelsem w „Pitbullu”. Ostatnio w teatrze TV Polonia zrobiliśmy spektakl „Spowiedź chuligana” według poezji Jesienina. Wcześniej, w roku 1991-1992, grałem to samo w teatrze STU w Krakowie. Teraz powtórzyliśmy też sceny sprzed 25 laty, wykorzystując tamten spektakl nagrany w telewizji. Mówię tekst, a na ekranie ukazuję się ja sprzed 25 laty z tym samym tekstem. Ja zaczynam śpiewać, a tamten ja młodszy kończy… To pierwszy spektakl, gdzie ja mogę o sobie powiedzieć, że się nie kryję. Może się kryję za Jesieninem, ale jest on tak bliskim poetą, że jego życie chuligana, awanturnika, trochę pijaka, kobieciarza, bardzo jest mi bliskie.

W wielki świat wyszedł Pan z małej miejscowości. Czy to poczucie przynależności pozostaje w człowieku na zawsze?

Alwernia pozostaje dla mnie pewną sielanką. Dla każdego dzieciństwo, jeśli nie jest związane z patologią rodzinną, jest czymś najpiękniejszym. Jeśli ktoś ma sentymentalną naturę, jak ja, to zawsze będzie kochał swoją małą ojczyznę. Pamiętam drzewa na Rynku, przy kapliczce w Alwerni, w dzieciństwie wydawało mi się, że są to największe drzewa na świecie. Teraz, gdy tam przyjeżdżam po 50 latach, te drzewa są cieńsze… A przecież są grubsze.

Na początku lat 60., chodziliśmy do kina z własnym krzesłem, zasłaniało się w świetlicy kocami okna, prześcieradło służyło za ekran. Wyświetlano wtedy film „Rzymskie wakacje” z Audrey Hepburn i Gregorym Peckiem i jest tam pewna scena: gdy aktorzy bawią się na barce na Tybrze, w tle Most i Zamek Świętego Anioła. Siedziałem jako dziecko, wpatrywałem się na to prześcieradło i tak się zastanawiałem: gdzie jest ten piękny świat? Nawet marzyć nie mogłem, że kiedyś tam będę.

Wspomnienie o tym wydarzeniu powróciło do mnie w końcu lat 90. W Rzymie byłem wielokrotnie, nieraz widziałem Most Anioła. Jest rok 1997 albo 1998, otrzymałem rolę we włoskim filmie. Mieszkałem wtedy w Rzymie 2,5 miesiąca. Ostatnia scena mego wątku polegała na tym, że jechałem trójkołowcem i wiozłem ze sobą świnię, którą ukradłem, a jestem goły, bo wcześniej spaliłem swoje ubranie. Brakuje mi paliwa, więc wysiadam, biorę kawałek słomy od świni i biegnę przez Rzym, a ona mnie goni. I wtedy błyska mi myśl, że to jest to samo miejsce z „Wakacji rzymskich”, gdzie grały takie gwiazdy jak Hepburn i Peck. Te same platany, ten sam Most Anioła… No i co z tego, że nie wyglądam jak Gregory, co z tego, że moją partnerką jest świnia, a nie Audrey. Kręciliśmy to w Wielki Piątek, i jak wiatr zawiał od Koloseum, to słychać było donoszący się głos Jana Pawła II, który odprawiał Drogę Krzyżową.

Rozmawiała Teresa Worobiej

Na zdjęciu: Andrzej Grabowski z aktorami Polskiego Studia Teatralnego w Wilnie.
Fot.
autorka

<<<Wstecz