Jubileusz 60-lecia ks. Tadeusza Jasińskiego, duszpasterza, brata, przyjaciela, dziennikarza

Najpiękniejsze jeszcze przede mną

O łóżku Pana Boga, dlaczego Bóg śpi w Kalwarii, o telegramie do św. Józefa i znakach przemawiających do świadomości człowieka oraz innych sprawach boskich i ludzkich rozmawiamy z ks. Tadeuszem Jasińskim, proboszczem parafii pw. Ducha Świętego w Wilnie, świętującym w tych dniach jubileusz 60-lecia.

Dla jednych jest kapłanem, dla innych – bratem, dla kogoś – przyjacielem… Dla nas, pracowników „Tygodnika Wileńszczyzny” ks. Tadeusz jest także kolegą po fachu – redaktorem katolickiego miesięcznika „Spotkania”.

Tak czy inaczej, na Wileńszczyźnie cieszy się autorytetem i jest kapłanem-humanistą: ma za sobą doświadczenie wielu lat śpiewu w chórze „Ąžuoliukas”, zdobył wykształcenie polonistyczne, pracuje w sądzie kościelnym. Odkąd został proboszczem, zorganizował w kościele Misje św., sprowadził relikwie św. Jana Pawła II i bł. Michała Sopoćki, odnowił kult św. Michała Archanioła. Ktoś powiedziałby, że zwyczajnie spełnia obowiązki duszpasterskie i kapłańskie, a jednak jego oddanie sprawie i pokorne zawierzenie Jezusowi nie pozostaje niezauważone i przynosi owoce.

W czwartek, 19 stycznia, podczas Mszy św. o godz. 15.00 parafianie i wierni z różnych zakątków Wileńszczyzny, a także przyjaciele, koledzy i współpracownicy zgromadzą się w świątyni Ducha Świętego, aby dziękować Stwórcy za 60 lat życia proboszcza i wypraszać potrzebne łaski na dalsze. Bowiem, odkąd 20 lat temu odpowiedział na Boże wezwanie „tak”, stał się przede wszystkim Jego apostołem, posłanym, by nieść ludziom Dobrą Nowinę o Zbawieniu.

Rodzinną parafią Księdza jest parafia śś. Apostołów Piotra i Pawła, swoje dzieciństwo i młodość spędził na Antokolu, ukończył słynną „Piątkę”. Można powiedzieć, że jest zakorzeniony w mieście nad Wilią. Proszę opowiedzieć, jak to było z powołaniem, wszak człowiek rodzi się, wzrasta w pewnym środowisku, które także ma wpływ na różne życiowe decyzje…

– Urodziłem się w domu, który znajduje się kilkaset metrów od domku św. Faustyny. Dziadek kupił go jeszcze w czasach carskich, więc moje pokolenie było trzecie, które tam mieszkało, także mama tutaj się urodziła. To bardzo malownicze miejsce, nieopodal jest wzgórze, z którego roztacza się piękny widok na Wilno – z jednej strony kopuła parafialnego kościoła Piotra i Pawła, Starówka, z innej las, z którego wyłaniają się dwie wieże kościoła w Kalwarii. W dzieciństwie, nie wiem czemu, miałem takie skojarzenie, że te dwie wieżyczki, to wystający brzeg łóżka Pana Boga. W moim dziecięcym skojarzeniu Boża sypialnia ulokowana była w lesie w wileńskiej Kalwarii.

Wiara była częścią życia od samego urodzenia. Wzrastałem w religijnej atmosferze. Od maleństwa pamiętam wiszące na ścianach obrazy – Matki Boskiej Bolesnej, Jezusa z Limpias. Na naszej ulicy w roku 1928 pewna rodzina ustawiła duży metalowy krzyż, który przetrwał wojnę, czasy sowieckie i stoi tam do dzisiaj. Spoglądając na to moje dzieciństwo otoczone znakami, zauważam, jak one są ważne, bo do nich, przez poświęcenie, jest przywiązana łaska. Myślę, że to nieprzypadkowe, iż wrogowie chrześcijaństwa nie chcą żeby np. w szkołach były krzyże. Dzisiaj niektórzy ludzie bardzo pochopnie, z krzywdą dla siebie, pozbywają się starych obrazów, z tego powodu, że jakoby nie pasują do nowoczesnego wystroju mieszkania.

Wiara wyniesiona z domu jest czymś naturalnym dla dziecka. Kto pierwszy uczył Księdza tej wiary?

– Rodzice: Konstancja i Józef byli religijni. Szczególnie mama była bardzo wierząca i przywiązana do kościoła. Była listonoszką i zawsze przed pracą wczesnym rankiem – zanim zaczynała roznosić gazety – szła z tymi gazetami na prymarię – poranną Mszę św. Mama zatroszczyła się o to, żeby atmosfera w domu też była religijna, żebyśmy umieli pacierz, szanowali święta religijne. M.in. w połowie lat 30., kiedy w Wilnie przebywała św. Faustyna próbowała wstąpić do tego klasztoru, ale jej odradzono. Zakon ten prowadził poprawczak, w którym znajdowało się sporo upadłych dziewcząt, dlatego nie chciano tam przyjąć kogoś z dobrego domu. Musiałaby wyjechać do Czarnego Boru, co nie wchodziło w rachubę.

Mama zakonnicą nie została, ale potrafiła zadbać o religijne wychowanie dzieci, które dorastały w czasach niesprzyjających wierze. Czy nie miewał Ksiądz zachwiania wiary?

– Wiadomo, że czasy sowieckie nie wpływały pozytywnie na wiarę wśród młodego pokolenia. Mama opowiadała, że pewnego razu, przyszedłszy ze szkoły, zacząłem wypytywać mamę o istnienie Pana Boga. Swe wątpliwości uzasadniałem tym, że to nauczycielka tak mówiła. Widocznie szybko mi to minęło, a może argumenty mamy były bardziej skuteczne. Więcej z tym nie miałem kłopotu, a do I komunii św. sam się przygotowałem.

Przez 15 lat śpiewałem w chłopięco-męskim chórze „Ažuoliukas”, potem – dwa lata w „Wilii”. Z „Ažuoliukasem” wiele zwiedziliśmy: byliśmy z koncertami w Polsce, Niemczech, w Czechach, na Węgrzech, w Moskwie wystąpiliśmy w Bolszom Teatre. Często śpiewaliśmy z chórem religijne utwory wielkich kompozytorów i to było budujące: skoro tak wielcy ludzie układali utwory poświęcone Bogu, to musiał być w tym jakiś sens. Poza tym śpiew kształci duchowość.

Czyli w szkole myśli o kapłaństwie nie było?

– Nie. W rodzinie też nie mieliśmy księży. Mam starszego o trzy lata brata Antoniego i młodszego o pięć Ryszarda. Chyba nikt nie przypuszczał, że kiedyś zostanę księdzem. Pewien ślad zostawił proboszcz, a posługiwał wówczas w parafii ks. Antoni Dilys. Zapamiętałem go z tamtych czasów, że zawsze był solidnie przygotowany do kazania, które głosił z ambony. Podczas jednego z kazań dobitnie huknął: „Wyżej wznieśmy sztandar katolicyzmu”. W sowieckich czasach zrobiło to mocno wrażenie. Właśnie podczas jednej z jego homilii przyszła myśl, że może i dobrze byłoby być księdzem. Ale myśl, jak to myśl – przyszła i poszła.

Tamte kazania w kościele Piotra i Pawła robiły na mnie spore wrażenie: to było takie uroczyste, gdy kapłan podczas śpiewu „Alleluja” szedł przez kościół na ambonę. Teraz, będąc proboszczem, nawiązałem do tego – podczas sumy w niedzielę kazania głosimy z ambony. Mam wrażenie, że to daje lepszy odbiór Słowa Bożego wśród wiernych.

Po szkole były studia polonistyczne na Uniwersytecie Pedagogicznym…

– Uczyłem się w szkole bardzo dobrze. Napisałem nawet kilka artykułów do „Czerwonego Sztandaru”, jedno moje wypracowanie znalazło się w książkowym wydaniu prac uczniów. Uczyły mnie dobre polonistki: Jadwiga Szczerbińska i Irena Mackiewicz. Mieszkając w Wilnie, człowiek nasiąka duchem słynnych romantyków. Nazwiska – Mickiewicz, Słowacki są niejako zakorzenione w naszej naturze. A cała ich działalność, twórczość i życie robiło wrażenie na młodej osobowości i bardzo imponowało. Człowiek mniej lub bardziej świadomie chciał być do nich podobny. To, że mieszkamy w Wilnie predysponuje do otwarcia się na kulturę, sztukę, historię. Swój ślad pozostawiła architektura parafialnego kościoła śś. Piotra i Pawła. Pamiętam nabożeństwa w dzieciństwie: nie zawsze wszystkiego słuchałem, ale oglądając rzeźby zastanawiałem się, jak to jest tam w niebiosach (mam na myśli bogate w rzeźby sklepienie kościoła).

O polonistyce zdecydowałem poniekąd pod wpływem studentów, którzy przychodzili do szkoły i mieli lekcje. Poza tym, to co polskie kojarzyło się z czymś dobrym, pozytywnym, a Polska – była swoistym oknem na świat, przez które przenikały do nas prądy z Zachodu. Będąc w klasie maturalnej, próbowałem nawet zdać dokumenty na studia do Polski. Myślałem o dziennikarstwie, a nawet stosunkach międzynarodowych. Jednak otrzymałem negatywną odpowiedź. Polonistyka w Wilnie stwarzała już wtedy możliwość wyjazdu na semestr nauki do Polski, do Wrocławia.

Skoro, będąc polonistą, czuł się Ksiądz na swoim miejscu, dlaczego w dojrzałym już wieku powstała decyzja o kapłaństwie. Czyżby było jakieś wydarzenie, jakiś głos z Nieba, zwiastowanie?..

– Moje powołanie dojrzewało 17 lat. Bowiem, gdy byłem na ostatnim roku studiów wykładowczyni z polonistyki Ludmiła Siekacka zapoznała mnie z przybyłym do Wilna animatorem Drogi Neokatechumenalnej z Polski. Jest ruch w Kościele katolickim, gromadzący wiernych, którzy chcą bardziej świadomie przeżywać swoją wiarę. Było to w roku 1979, przyjechał niejako „na zwiady”, zbadać teren, czy da się również w Wilnie założyć ten ruch. Była to osoba świecka, profesor z KUL-u z literatury polskiej Marian Maciejewski. Rozmawiałem z nim ponad godzinę, a wizja Dobrej Nowiny, którą przekazywał, tak mnie pochłonęła, że po rozmowie z nim, leciałem do domu na skrzydłach. Potem, gdy po kilku miesiącach pojechaliśmy do Polski na praktyki, to uciekłem na kilka dni z Wrocławia do Lublina, żeby bliżej poznać tę wspólnotę. Widzę, że właśnie wtedy to moje kapłańskie powołanie się budziło. Po iluś latach wspólnota neokatechumenalna powstała w Wilnie, a ja się zaangażowałem w jej działalność jako kantor, czyli ktoś, kto posługuje śpiewem. Najpierw była w parafii Ducha Świętego, potem w Nowej Wilejce. Wspólnota ta ma dość mocną formację i mobilizuje do poznania Pisma Świętego. Bóg w moim życiu coraz bardziej się upominał o swoje, ale ja ciągle odkładałem. Wciąż chciałem zweryfikować, czy to moje, czy też od Boga. W pewnym momencie, gdy miałem 40, ktoś powiedział: teraz albo nigdy. No i wybrałem „teraz”. Dość długo dojrzewało powołanie, ale nie zmarnowałem czasu, bo miałem pewną formację. Dzięki temu, już podczas studiów w seminarium, wiele tematów było dla mnie znanych.

40 – to w Biblii dość symboliczna liczba. To też do Księdza przemówiło?

– Mojżesz 40 lat wędrował z Narodem Wybranym do Ziemi Obiecanej, Jezus 40 dni pościł… Przed podjęciem ostatecznej decyzji, intensywnie się modliłem. Znalazłem taką modlitwę – telegram do św. Józefa. Miałem dość wyraźną odpowiedź, że droga kapłańska jest dla mnie. I zaniosłem dokumenty, wtedy seminarium mieściło się jeszcze na Antokolu, gdzie obecnie jest klasztor braci joannitów. Ciekawe – brama seminarium była nieopodal mego dawnego budynku szkolnego. Przypominały mi się więc czasy szkolne.

Wspominał Ksiądz, że wcześniej w rodzinie nie było kapłanów. Niemniej jednak powołania w rodzinie Jasińskich na Tadeuszu się nie skończyły. Czy przykład stryja tak wpłynął na bratanka, że też postanowił obrać drogę kapłańską?

– Święty Jan Bosko twierdzi, że co trzeci chłopak jest powołany do kapłaństwa. Na przykładzie mojej rodziny to się sprawdziło w dwóch pokoleniach. Moi rodzice mieli trzech synów i jeden został kapłanem. Z kolei moi bracia mają ogółem trzech synów i jeden z nich – Andrzej – też jest kapłanem. Z nim to inna historia: mieszkał nieopodal seminarium, które pierwotnie się mieściło na Antokolu. Zaczął dość często przychodzić do mnie, żeby pograć w tenisa. Musiałem z nim grać kilka godzin. Po grze szedłem na wieczorne modlitwy, a on też chętnie zostawał. Pewnego razu, przed maturą, mówi, że myśli o seminarium. Ja z pierwszego roku przeskoczyłem na trzeci, a on rozpoczął pierwszy. Jednak potem Andrzej zrobił sobie kilka lat przerwy, a ja dwa razy przeskoczyłem o rok, więc skończyłem seminarium po czterech, a nie sześciu latach.

Był Ksiądz nietypowym seminarzystą, bo pracującym?

– Przede wszystkim pracowałem jako katecheta w szkole w Jałówce, dokąd przyszedłem do pracy jeszcze po ukończeniu polonistyki. Wtedy była taka praktyka, że klerycy jeździli do różnych szkół i mieli lekcje religii. Więc i ja nie zerwałem kontaktów ze szkołą. A ponieważ od 1992 roku byłem redaktorem „Spotkań”, więc otrzymałem od rektora pozwolenie, żeby się nadal zajmować pracą wydawniczą.

W roku 2002 otrzymałem święcenia kapłańskie i trafiłem do kościoła św. Rafała jako wikariusz. Tam byłem 13 lat, długo, wbrew wszelkim zasadom. Bardzo pokochałem tamtą parafię. Najpierw oczekiwałem, kiedy mnie przeniosą, a potem to już nie czekałem i wtedy zostałem przeniesiony – do parafii Ducha Świętego jako wikariusz. Ale wikarym byłem tutaj miesiąc. Sytuacja się zmieniła, gdy zmarł proboszcz parafii w Rudominie – ks. Wiktor Zuzo, na jego miejsce poszedł ówczesny proboszcz tej parafii – ks. Wiktor Bogdziewicz, a ja zostałem proboszczem parafii pw. Ducha Świętego.

Biorąc pod uwagę Księdza pracę jako redaktora „Spotkań”, gazety wydawanej przez parafię Ducha Świętego w Wilnie, to Ksiądz nigdy stąd nie wyjechał?

– W mniejszym lub większym stopniu nigdy nie wyszedłem z tej parafii. Wcześniej śpiewałem w kościelnym chórze, który prowadził Jan Drutel, następnie w chórze męskim „Dominicanes Vilnenses”, który prowadził Zbigniew Lewicki, a potem jego brat Tomasz Lewicki. Więc ten kościół był dla mnie zawsze bardzo bliski. Na pewno inaczej czuje się kapłan, gdy przychodzi do nowej parafii, którą musi poznać od podstaw.

Jak się udaje pogodzić obowiązki proboszcza z inną pracą – redaktora, sędziego w Sądzie Kościelnym?

– Najpierw był szok, gdy uświadomiłem sobie ogrom prac remontowych i że jako proboszcz będę musiał się zająć sprawami materialnymi, płacić ludziom pensje. Potem Bóg dał taką myśl:nie ja pierwszy i nie ostatni, skoro inni dali radę, to i ja jakoś sobie poradzę. Ustawiłem pewne priorytety: najpierw zadbać o wspólnotę, potem troska o odbudowę świątyni. Sprawy ludzi są ważniejsze od najpiękniejszych budynków. Tak jak pasterz powinien zatroszczyć się o dobrą paszę dla trzody, tak ja jako kapłan czuję obowiązek podania duchowej strawy wiernym. Nie musiałem wiele wymyślać, gdyż pewne struktury tutaj sprawnie działały od lat, no i wykorzystuję okazje, które się nadarzają.

Po święceniach otrzymałem propozycję pracy w kurii, najpierw jako notariusz, potem audytor, obecnie jako sędzia. Teraz jest więcej pracowników w sądzie, więc jest o wiele łatwiej. Chociaż spraw nie ubywa. W prawie 100 procentach są to sprawy dotyczące anulowania małżeństw.

Jest Ksiądz gospodarzem zabytkowej barokowej świątyni. Nie da się pominąć kwestii materialnych, gdy chodzi o jej remonty. Tym bardziej, że przylegający do kościoła klasztor popada w ruinę…

– Udało się parafii wyremontować zewnętrzną elewację kościoła. Myśleliśmy, że najpierw tylko załatamy dziury, ale robotnicy stopniowo namawiali na inne prace. Koszty wyniosły ponad 100 tysięcy euro. Może, gdybym od razu wiedział, ile będzie to kosztowało, nie podjąłbym się tego remontu. Państwo obiecuje zwrócić 50 proc. kosztów, ponieważ to zabytek. Najbliższe sprawy – to organy i odmalowanie fresków w krużgankach. Ma to być wspólny projekt ministerstw kultury Polski i Litwy. Mam nadzieję, że ruszy też renowacja klasztoru podominikańskiego, a może znajdzie się jakiś inwestor…

W trosce o odnowę życia duchowego wśród parafian rozpowszechnił Ksiądz kult świętych. Skąd taki sentyment do świętych? Czy ma Ksiądz jakiegoś ulubionego świętego?

– Fala kultu relikwii św. Jana Pawła II bardzo się rozpowszechniła po śmierci papieża Polaka. Z innej strony pobyt św. Jana Pawła II w tym kościele bardzo się wrył w pamięci i sercach wiernych. Stąd pojawiła się myśl, aby sprowadzić jego relikwie do naszej świątyni. Zastane relikwie św. Faustyny umieściłem w jednym ołtarzu z pozyskanymi w Białymstoku relikwiami bł. Michała Sopoćki, który uważam – jest jeszcze niedostatecznie doceniony za to, co zrobił dla rozwoju kultu Bożego Miłosierdzia. Ich życie jest dobrym przykładem tego, że warto zaufać Chrystusowi i zostać świętym. Poza tym doświadczamy mocy ich wstawiennictwa w Niebie. Św. Jan Paweł II jest takim świętym, który jest mi bliski przez to, że jest nam współczesny. To człowiek, którego osobiście spotkałem dwa razy. Na mnie wielkie wrażenie robiła osobowość bł. Jerzego Popiełuszki. Kilkakrotnie pielgrzymując do Białegostoku, odwiedzałem jego mamę, prywatnie wierzę, że też jest święta.

Pozytywny oddźwięk miało też nabożeństwo peregrynacji figury św. Michała Archanioła z Gargano. Wielkie duchowe poruszenie sprawiła też obecność w naszym kościele przez 2 tygodnie Ołtarza Adoracji ze Światowych Dni Młodzieży w Krakowie.

W kościele działa wiele wspólnot, jaki jest ich wpływ na parafię?

– Wspólnoty, które działają w kościele, są dobre dla ich członków i dla całej wspólnoty. Każda duchowość jest dobra, jeśli prowadzi do Pana Boga. Różne drogi prowadzą do tegoż samego celu. Mamy neokatechumenat, Oazę Rodzin – Kościół Domowy, chóry, schole. Istnieją też te wspólnoty tradycyjnej duchowości jak Żywy Różaniec, Apostolstwo Dobrej Śmierci, Honorowa Straż Serca Jezusowego. Jako proboszcz jestem otwarty na różne drogi i wdzięczny ludziom, którzy się angażują w życie parafii. Bo to wspiera nas – kapłanów. Jest nas dwóch, mam bardzo dobrego i pracowitego współpracownika ks. Ronalda Kuźmickiego. Szczególnie dziękuję wszystkim, którzy się modlą za kapłanów. Dziękuję bardzo mojej „Margaretce”, siódemce niewiast, które codziennie w mej intencji wznoszą modły do Pana.

Dzisiaj świat często obiera nieadekwatny kierunek. Co kapłan powinien robić, żeby dotrzeć do ludzi, przemówić do ich sumień?

– Najważniejsze jest to, żeby kapłan sam wytrwał w wierności i gorliwości. Jeśli moja relacja z Bogiem będzie mocna i trwała, to wtedy będę mógł przekazać Dobrą Nowinę Boga innym. To jest strategiczne: moja więź, moja żywa i osobista relacja z Panem Bogiem. O nią trzeba zawsze się troszczyć. Dalej to już proste, im więcej będzie Boga w tobie, tym więcej okazji będziesz miał, by świadczyć go innym. Czasem nawet nieświadomie. Kiedyś przyszła pewna pani i mówi: „Ksiądz uratował mi życie”. Po tragicznej śmierci syna, chciała popełnić samobójstwo, ale najpierw zaszła do kościoła, żeby po raz ostatni się pomodlić. W przypływie dobrego humoru przypadkowo zagadnąłem ją wtedy w kościele, zapytałem, czy może chciałaby pójść do spowiedzi. Ona na to, że już nie wie jak, bo wszystko jej się przemieszało w głowie. Na to ja – ależ ja mogę przypomnieć... I tak słowo, po słowie, zdanie po zdaniu weszliśmy w dialog i minęły myśli samobójcze. Wtedy nie podejrzewałem nawet, że ją trzeba ratować od samobójstwa, ale Bóg mną się posłużył. Bogu dzięki! Gdy się zachowa więź z Bogiem, to On zawsze podpowie, co trzeba robić. Nie widzę dla księdza innego sposobu, jak ten, żeby być czytelnym znakiem dla ludzi i wsłuchiwać się w to, co mówi Bóg. Dla mnie zaskakującym była pewna wypowiedź św. Matki Teresy z Kalkuty. Gdy ją zapytano, co trzeba zrobić, żeby nie było aborcji, to ona odpowiedziała, że nam potrzeba świętych kapłanów.

Tak piękny jubileusz na pewno skłania do refleksji. Czy czuje Ksiądz ciężar wieku?

– Nie czuję wieku, ale zaczynam uświadamiać sobie cyfry. Żartuję, że dwa razy udało mi się przedłużyć swoją młodość: raz gdy poszedłem do seminarium – wśród studentów dwa razy młodszych ode mnie czułem się młodo; a drugi teraz – gdy z ministrantami odmawiamy codziennie modlitwę przede Mszą św., to powtarzamy słowa modlitwy „przystępuję do Boga, który rozwesela młodość moją”. Więc czuję się młodo. Z innej strony, jeśli umieścimy siebie w kontekście obiecanej przez Chrystusa wieczności, to czy mamy 20, 60, czy 90 lat, nie czyni wielkiej różnicy – wciąż jesteśmy młodzi. Wierzymy w Bożą obietnicę wspaniałych rzeczy, które nam przyszykował (por. 1Kor 2,9) i zawsze możemy powiedzieć, że to co najlepsze jest przed nami. Często ludzie, gdy osiągną pewien wiek, zaczynają oglądać się wstecz i mówią: „O, gdy byłem młody, to były dobre czasy”. Zamykają się wówczas na te radości, które czekają w wieczności. Otwórzmy się na nie!

Rozmawiała Teresa Worobiej

Na zdjęciu: przed każdą Mszą św. modlimy się z ministrantami: „przystępuję do Boga, który rozwesela młodość moją” i dzięki tej modlitwie wciąż się czuję młodo – pogodnie żartuje Jubilat.
Fot.
autorka

<<<Wstecz