O dziobach, co imion somsiadów wymówić nie chciały

Jest koniec grudnia, co znaczy, że zbliżają się kolejne święta – najważniejsze i najpiękniejsze w roku. Czas, zatem, na naszą bajkę o mitycznej krainie Likwakii i jej pierzastych bohaterach.

Nie wszystkich dziś spotkamy na tradycyjnym tokowisku dorocznie skupiającym sławnych ptaków Litwanii, jako że niektórzy z nich w ostatnim roku doznali wewnętrznych wstrząsów i wycofali się z tokowiskowych rozhoworów. Postąpił tak, na przykład, szpak syberyjski Vicka Gerbamamis, który po tym, gdy klatki niespodziewanie uniknął, odkrył w sobie duszę romantyka, zaczął piać pieśni rzewne i książki uduchowione pisać o wysokich materiach. Podobnie sowa puchatka Frau Lora Grau zeszła ze sceny, bo się obraziła na wszystkich i czując absmak niemały, zaszyła się gdzieś w dziupli w pobliżu Kiejdan.

Ale odejście z tokowiska niektórych z towarzystwa – mimo że smutne i niepowetowane dla ptasiego folkloru – nie oznacza, że zbiegowisko stało się mniej ludne. Wcale nie, gdyż na miejsce jednych przybyli inni, nie mniej zresztą barwni i ekscentryczni. Jak to ad exemplum orlik krzykaczek Gargaliukas, młodzieniec nieopierzony z domu Land’ćwierków, który przybył ze swym dziadkiem, sędziwym, acz czupurnym ciągle jeszcze wróblem. Orlik mimo młodego wieku znany jest z tego, że lubi powagi sobie dodawać stosując zawiłą erystykę, okraszoną intensywną gestykulacją charakterystyczną tylko dla wytrawnych mówców. Gadając krzykaczek wysoko zadziera głowę i uczenie wymachuje skrzydłami.

Do towarzystwa dołączył też krogulec Skver-Kver, któremu ptactwo litwańskie ostatnio powierzyło starszeństwo nad sobą. Krogulec – to ptak wieku średniego, poważny i rycerski (ongiś porządek w Litwanii zapewniający). I gdyby nie jego nieco wyłupiaste oczka mógłby uchodzić za prawdziwy okaz w swym gatunku, godny podziwu i empatii.

Reszta ptactwa jest nam dobrze już znana z poprzednich odcinków bajki. Takoż na tokowisku głośno i władczo rozbrzmiewał głos królowej gryf Gryfauskaite. Wtórował mu bas bardzo już posuniętego w latach i tyleż w głupocie głuszca Song-Songa. Dzięcioł Kubi-Bubi tu i ówdzie próbował swe trzy grosze wsadzić do ożywionej biesiady. Ślepowron Butkiewka, jak zwykle niepewny i rozdwojony, starał się mu oponować niepewnie. Jego przyjaciel – głuptak czerwononogi imieniem Sys też coś tam zawzięcie prawił, starając się innych przekrzyczeć. Słowem harmider i wrzawa panowała na tokowisku. Posłuchajmy ich zatem, bo – przypominam – ptaki w tę jedyną świąteczną noc przemawiają ludzkim głosem.

– Wiewiórki gadają, mości bracia, że somsiady nasze z pokolenia orła białego życzą sobie, abyśmy ich imiona w ichnim języku ćwierkali. Trudny to język dla naszych podniebień, ale to somsiady przecie i wypadałoby spełnić ich życzenia. Co o tym, mili bracia, sądzicie, przemawiał do zebranych ptaków ich nowy przywódca krogulec Skver-Kver.

– A niech nawet wiewiór gwizdnie sobie jak wilga. Mnie wargi pierzchną od ich mowy szemranej. Te ich ciągłe „psze”, „że” o mdłości mnie tylko przyprawiają i struny głosowe nadwyrężają, oponował krogulcowi leciwy wróbel Land’ćwierk. Stary gamoń i wietrznik zarazem (jego słowo – to co dym) aż wzdrygnął się na samą myśl, żeby piać w tym wstrętnym dla niego języku.

– I mnie wargi tak mocno pierzchną, tak pierzchną jak ..., próbował coś szybko na poczekaniu wymyślić głuszec Song-Song, co by pokazywało ogrom jego cierpienia przy wymawianiu orlich imion, ale jego tępy dowcip zawiódł go po raz kolejny w najbardziej nieodpowiedniej chwili, więc zaczął tylko wodzić pustym wzrokiem po tłumie, czekając na podpowiedź jak kania na deszcz. Po niezręcznej chwili milczenia wreszcie ktoś się zlitował nad nieborakiem i rzucił z chichotem: „Jak d... goryla”.

– Tak, tak jak d... goryla – bezmyślnie powtórzył Song-Song i nie mógł pojąć, dlaczego po jego słowach burza śmiechu dosłownie wstrząsnęła całym tokowiskiem. Ptaki padały ze śmiechu trzymając się za brzuchy, turlały się po ziemi wzajemnie się potrącając. Jeden głuszec stał jak głaz niewzruszony gadając sam do siebie: „Czego oni wszyscy rżą jak konie?”.

– Dobry z ciebie interlokutor, zasłużyłeś na frenetyczne oklaski, przemówiła z drwiną w głosie królowa gryf po tym, gdy śmiech się nieco uciszył. Na te słowa Song-Song jeszcze bardziej się nastroszył. Zmieszany do reszty głowił się, co by te „synergiczne” oklaski mogły znaczyć, które śle mu osobiście sama królowa. Mrugał przy tym bezwiednie swymi okrągłymi oczkami jak opój, któremu myśl uciekła, aż wreszcie wycedził niepewnie: „Inter... Co?”.

– Nadzwyczajny mówca, chciałam powiedzieć, nie spuszczała z prześmiewczego tonu królowa. Dalej, odnosząc się do sedna sprawy, zaczęła pouczać zebranych, że z orłem białym trzeba politycznie poczynać, a nie gadać od rzeczy jak starzec ćwierk. – Trzeba nam rzec, że mamy taki język prastary, który nakazuje nam, by każde słowo koniecznie na „lis” się kończyło albo w najgorszym przypadku na „las”. Žvirblis, dramblis, vabalas, galas – damy im przykłady oczywiste, zastrzegając przy tym, iż archaicznej mowy naszej nie mogą obce naleciałości kaleczyć, pouczała nieokrzesane ptactwo dumna ich królowa.

– Mądrość przemawia twoim dziobem, o królowo, uderzył czołobitnie do sprytnej oratorki dzięcioł Kubi-Bubi. Nasz kurnik nie mnogi – niespełna trzy sotnie liczy, to prawda. Ale ptactwo my dumne, a i wykształcone nad podziw. Górujemy zwłaszcza lingwistycznie nad innymi dziobatymi. U nas przecież każdy wszystkie języki zna – likwakcki w mowie, a zagraniczne na migi. Szkopuł w tym tylko, jak kitapaukstisów nazwiska na migi powiedzieć, zamyślił się Kubi-Bubi drapiąc się w głowę piór pozbawioną.

– Ale to im chytrze przygadamy. Aż mi humor się poprawia, jak sobie wyobrażę, jak to nasi broliai ereliai zaczną praktykować swe imiona w naszej śpiewnej mowie: wrublis, szczyglas, dzieciolas, he, he, he, – trząsł się ze śmiechu jak galareta stary ćwierk. Młodocianemu jego wnuczkowi takie słowa nie w smak jednak były. Spędził on kilka wiosen z dala od Likwakii, w krajach cywilizowanych, więc postanowił sprzeciwić się zacietrzewieniu swych upartych krajanów, którzy swą ciemnotą tylko wstyd przynoszą.

– Cichaj, dziadunio, bo jeszcze jaka zagraniczna gżegżółka nas usłyszy i pomyśli żeśmy ptactwo nie polityczne. Kultury nie znamy i ogłady z euroaviskich salonów nam brak. Widzę, że chyba dokumentnie już muszę tutaj towarzystwu wyjaśnić, że zwyczaj przeinaczania imion – to zwyczaj prostacki. Tylko „paukščiokai” zwykli wskutek swej ciemnoty różne przydomki do imion dodawać. Na salonach tymczasem, proszę to sobie zakonotować (Gargaliukas w tym momencie majestatycznie głowę ku górze uniósł i skrzydłem jak wytrawny orator machnął), nikt nie waży się nawet jedną literką cudzej godności uchybić. I non problem, wszystkie gęby są całe.

– Mnie salony nie nowina i dziób mam też do cudzych imion nawykły – podchwycił ochoczo mowę krzykaczka ślepowron Butkiewka. – Ponadto musimy uważać, by braci naszych orlich ku sobie nie zrażać, bo pomoc ich nam konieczną być może. Po co więc konfrontować. Czy nie lepiej ich zwodzić, gudriai kwakać, a potem trudności zmyślać, sprawę zwlekać. A najważniejsze, to ciągle o naszej szczerej ku nim przyjaźni prawić, lubią to oni, nasi naiwni somsiady, słuchać, szczebiotał ślepowron w upojeniu spoglądając zygzakiem na królową Gryfauskaite, której bał się przesądnie.

Kumpel jego Sys, głuptak czerwononogi, tylko z pozoru na niemądrego wyglądał. W rzeczywistości był zaś ptakiem przebiegłym i różne racje ważyć potrafił. Zaczął więc głową (zakończoną misterną bródką) kiwać na znak zgody z Butkiewką. – Imiona to pestka, nam szerzej widzieć trzeba. Czasy mamy niepewne, wrogów dookoła pełno, a przyjaciela ani jednego. Oto wieść zza dużej wody ostatnio ptaki nam przyniosły trwożną, że tam u nich do władzy doszedł kondor kalifornijski, Tram-taramp coś mu tam na imię. Dziwak ponoć to i oryginał wielki. A co gorsza (tutaj głuptak głos ściszył niemal do szeptu) gadają, że nas przed wrogiem naszym zaklętym Putem-Błutem bronić nie skory. Takie wśród zamorskiego ptactwa są razhowory.

Inne ptaki na te słowa też trwogi mimowolnej jakiejś doznali. Rozglądać się dookoła trwożliwie zaczęli, jak by orła dwugłowego gdzieś już z dala dostrzegli. Niektóre z nich nawet dzioby swe do wprawy przyuczać zaczęli, by w razie czego gramatycznie wykrzyczeć imiona somsiadów, wzywanych na pomoc.

Tadeusz Andrzejewski

<<<Wstecz