Boże Narodzenie u Tyszkiewiczów (I)

Niegdyś w Landwarowie…

Zbliża się Boże Narodzenie, więc jak tu nie wspomnieć o świętowaniu w podwileńskim Landwarowie. Tyszkiewiczowie, właściciele tego majątku od połowy XIX w., byli już od kilku stuleci spolonizowani za sprawą służby na polskim dworze królewskim i za sprawą swoich polskich żon. Na terenach obecnej Litwy (w Birżach, Czerwonym Dworze koło Kowna, Zatroczu, Kretyndze, Kojranach, Ornianach, Wace i Landwarowie) świętowali zgodnie z polską tradycją. Była upiększana świecidełkami duża choinka stawiana w największym z salonów, śpiewanie kolęd i łamanie się opłatkiem, prezenty, pasterka i koniecznie 12 dań, bo właśnie taka liczba potraw, którą mamy do dziś obowiązywała w dworach ziemiańskich i na salonach arystokratycznych. Mieszczanie i biedniejsza szlachta starali się mieć ich u siebie 9, a włościanie 7.

Z listu landwarowskiej hrabianki, która po wojnie korespondowała z synem byłego oficjalisty wiadomo, że na chłopskim stole Wileńszczyzny tego dnia były: opłatek, kompot z suszu, kisiel, kiszona kapusta, groch, suszone grzyby, buraczki i śledź. Rybę z jezior dworskich jako prezent wigilijny otrzymywali od Tyszkiewiczów: administrator majątku, rachmistrz, kasjer, szef stajni dworskich, główny ogrodnik i osobisty stangret pana hrabiego. Dworscy rybacy i ich szef odpowiedzialny na połów i czystość w wodach mieli w rybach co miesięczny przydział.

Róża Tyszkiewiczówna, córka Władysława wspomina: W dniu Wigilijnym już od rana panował wielki ruch i podekscytowanie. Wiadomo było, że garderobianki będą dłużej niż zwykle czesały nasze główki i że włożą nam wyjściowe ubranka z białym kołnierzykiem. Nie brałyśmy udziału w upiększaniu choinki (co nas bardzo smuciło), bo to miała być niespodzianka. Każdego roku przystrajane drzewko wyglądało u nas inaczej. W chwili gdy otwierano przed nami drzwi do jarzącego się światłami salonu pięknie zapakowane prezenty już leżały, a ja, moja siostra i bracia mieliśmy stracha, czy komuś nie trafi się rózga, co praktykowano bodajże u wszystkich Tyszkiewiczów.

Choć głodzeni przez cały dzień (niania tłumaczyła, że to odpoczynek dla żołądka) przy wigilijnym stole nie napadaliśmy na jedzenie. Był czerwony barszczyk z grzybowymi krokietami, karp w galarecie i po żydowsku, pierożki z kapustą i borowikami, śledzie w różnej postaci (u nas wszyscy je uwielbiają do dziś) i strucla makowo-bakaliowa. Dla najmłodszych słodka zupa migdałowa i małe marcepanowe figurki (gwiazdki, grzybki, słoneczka, księżyczki i skrzydełka aniołków). Jednak nas, dzieci, najbardziej absorbowało wypatrzenie przez okno jadalni pierwszej gwiazdki na niebie, bo to był czas na wręczanie przez naszego Ojca nam i naszej matce prezentów. Matka zwykle otrzymywała coś ze złotej biżuterii, żywego konia albo salonowego pieska, innych prezentów nie uznawała. A my przywiezione z Niemiec lub sprowadzane z Francji poruszające się zabawki. Były to przeważnie damy, ubrane pięknie jak nasza Mama, Ciocie czy Babunia. Panowie siedzący w szerokim fotelu lub na konikach. Służba uwijająca się przy pracy, na przykład pokojówka, która po przyciśnięciu guziczka zaczynała strzepywać ścierką kurze, gdy tymczasem siedzący z gazetą starszy pan z wąsem, niczym nasz dziadek Józef Tyszkiewicz, wywracał na nią poruszające się oczy.

W dniu wigilijnym nawet największa dama miała obowiązek przynajmniej zajrzeć do kuchni. Nie tylko sprawdzić jak przebiegają przygotowania do najważniejszej kolacji roku na którą często przyjeżdżali goście z daleka, ale i chociaż symbolicznie utrzeć mak mający wedle tradycji przynieść domownikom szczęście na najbliższy rok, albo uformować chociaż maleńką kulkę z marcepana, symbolu dostatku każdego domu. Ryby smażono, pieczono i gotowano w specjalnym pomieszczeniu, gdyż nie były to pożądane zapachy na pałacowych salonach.

Hrabina Maria Krystyna Tyszkiewiczowa, matka autorki powyższych wspomnień, gotowaniem się nie interesowała. Zresztą, w tamtych czasach nie musiała. Tyszkiewiczowie mieli dwóch kucharzy i zastęp kuchcików. Zarówno w Landwarowie, jak i w Warszawie, dokąd wyjeżdżali na zimy. Wigilie były spędzane jednak i tu, i tam, gdyż właściciel Landwarowa co jakiś czas musiał nie tylko sam bywać, ale i organizować u siebie polowania, których ponoć sam nie lubił.

Elity społeczeństwa, najpierw rycerstwo, a potem szlachta i arystokracja, trzymały się tradycji i ustalonych zobowiązań. Każdy kto był posiadaczem ziemi zajmował się myślistwem. W minionych wiekach nie było fabryk dostarczających mięsa i skór, więc należało je sobie zorganizować. W II poł. XIX w., znaczonego rozwojem przemysłu, polowania w kręgach ziemiańskich już nie były żywotną potrzebą, lecz częścią życia społeczno-kulturalnego sfer wyższych. Pozostając kontynuacją dawnych tradycji rycerskich stały się popularną rozrywką wśród zamożnych posiadaczy ziemi i lasów. Polowania w Wigilię były wręcz obowiązkiem. Chorego czy starego nikt z niego nie zwalniał. Dowożono koniem, dostarczano na miejsce łowów i ogniska biesiady na noszach.

Wigilijne ognisko to magiczne miejsce, jednoczące wszystkich raz do roku. Jeżeli nie odbywały się w pobliżu leśniczówki lub w samym domu myśliwskim z paleniskiem na polanie zbijano naprędce zbite stoły i rozstawiano lekkie ławy dostarczone wozami z majątku. Był też specjalny komplet naczyń, mosiężnych by nie uległy zniszczeniu podczas transportu – łyżki do bigosu, większe i mniejsze noże, kieliszki, talerze. Po polowaniu wypadało zapomnieć o swarach i złościach, nie rozmawiało się tego dnia o wyrównaniu krzywd, nie roztrząsano o problemach. Wypadało natomiast być miłym, serdecznym i wesołym, by troski i smutki skracające ludziom życie nie przeniosły się na rok następny. Ale na przykład ubijanie targu i innych interesów należało do tradycji.

Jak zapamiętał Stefan Tyszkiewicz, brat Zofii, polowania wigilijne odbywały się wcześnie rano i trwały krótko, by wszyscy zdążyli na tradycyjną Wilię do swoich rodzin. Obyczaj nakazywał zakończyć je po zdobyczy takiej ilości zwierzyny, jaka odpowiadała ilości myśliwych biorących udział w polowaniach. W okresie międzywojennym, czyli w latach młodzieńczych hrabiego Stefana, były to polowania na lisy, dziki i zające oraz dzikie ptactwo. Ale w dawnym salonie jego dziadka Józefa pyszniły się dziewiętnastowieczne trofea myśliwskie – skóra z głową misia, poroża łosia, wypchany wilk. Wilk był rzadkim upiększeniem wnętrz dworskich, bo z jego skóry szyto lekkie i cieple futra noszone przez myśliwych.

Nieważne – wspominał Stefan – kto i co w wigilijny dzień upolował, bo i tak dzielono się zdobyczą ze wszystkimi obecnymi. Część zwierzyny szła do dworskiej kuchni, część w charakterze prezentów. Wigilia w naszym pałacu była postna, ale 25 grudnia nikt z landwarowskich by nie wytrzymał bez mięsa. Upieczony z marchewką zając czy dzika gęś z pieczonymi jabłkami i śliwkami to była gratka. Zdarzało się, że i u nas na stole pysznił się cały dzik, szczególnie gdy był duży zjazd rodzinny lub ważni goście, bo trzeba było zaimponować. A nasi rodzice to umieli, i mieli czym.

Wszyscy lubili domową, landwarowską starkę, a tę pito pierwszego dnia świąt. W Wigilię tylko czerwone wino. A po polowaniach, na pikniku organizowanym na zakończenie rozgrzewające nalewki domowe na miodzie i ziołach, a dla naganiaczy i obsługujących była wódka. Po polowaniach w zimową porę jedzono bigos, w dniu wigilijnym oczywiście bez mięsa. Co nie zjedli ziemianie, wędrowało na tak zwany drugi stół, więc dojadali resztki zarządzający polowaniem i gajowi. Służba dostawała chleb, kiszone ogórki, słoninę i kiełbasę. Z okazji najważniejszego w roku polowania duchowny, z błogosławieństwem którego wyruszano na miejsce łowów, dawał rozgrzeszenie na mięso.

Pierwszy dzień świąt Tyszkiewiczowie spędzali w kręgu familijnym bądź na krótkich odwiedzinach najbliższych znajomych. W tę i w tę kursowały drobne prezenty, opowiadane kawały i wesołe historyjki. Dzielono się przeżyciami z polo¬wań. Były też gry i zabawy dla dzieci, dorosłych i typowo rodzinne. A wieczorem przy kominku wspólne czytanie bajeczek czy zimowych opowiadanek.

Drugi dzień świąt Tyszkiewiczowie spędzali w Landwarowie „intelektualnie”. Hrabia Władysław (1865-1936) różnił się zarówno charakterem, zainteresowaniem i sposobem bycia od swego ojca, zawodowego wojskowego i braci. Bał się koni, a więc i jazdy wierzchem, unikał polowań, a nawet nie miał psa, który by mu towarzyszył przy objeżdżaniu licznych włości. W ogóle gdyby tylko mógł nie zajmowałby się majątkami i finansami, lecz podróżował i wydawał pieniądze na dzieła sztuki. Był wielkim admiratorem Italii, znał zresztą język włoski i był zapalonym kolekcjonerem pięknych obrazów, mebli, dywanów, lamp, zegarów i cennych bibelotów, głównie staroświeckich wyrobów rosyjskich, co powodowało częste wyjazdy hrabiego na przykład do Petersburga. Było więc co gościom pokazywać w tym domu i czym się chwalić przed dalszą rodziną oraz kolegami.

Władysław Tyszkiewicz po przebudowie pod koniec XIX w. ojcowskiego pałacu w Landwarowie urządził jego wnętrze w stylu włoskim, sprowadzając koleją całe wagony wyposażenia włącznie z drzwiami, klamkami, kominkami, nie mówiąc o garniturach meblowych, makatach czy rzeźbach. Do I wojny światowej reprezentacyjnymi pomieszczeniami były: Salon Czerwony (balowy), Salon Angielski (towarzyski), Salon Niebieski (na damskie spotkania) połączony z buduarem, gabinet pana domu mieszczący zbiór rzadkich przedmiotów, biblioteka z czytelnią i bogato wyposażona jadalnia, upiększona marmurowymi popiersiami rzymskimi, umieszczonymi na pozłacanych podstawach z dębu, i cennymi płótnami o tematyce biblijnej, w tym Dawid i Goliat na polu bitwy, historia których została zapisana w „Księdze Samuela”.

Nie tylko rzeczy rzadkie, w tym ogromne łoże sypialne z baldachimem, podtrzymywane z każdego rogu figurą murzynka, fortepian w stylu Ludwika XVI ze srebrnymi klawiszami, sygnowana głowa Nerona czy kominek wsparty na marmurowych kariatydach. Największym zainteresowaniem cieszyły się liczne rzeźby (cesarza Nerona, biskupa Jerzego Tyszkiewicza, Apolla, Flory, Czterech Wiatrów (Północ, Południe, Wschód, Zachód) oraz obrazy mistrzów włoskich, francuskich, flamandzkich etc. Salonowe ściany zdobiły prace takich mistrzów, jak: François Gérard, Rafael, Giambattista, Antoon van Dyck, Pietro Antonio Rotari, Salvator Rosa, Nicolas de Largilliére, Guido Reni, Gerrit van Honthorst, Joachim Beacklelaer. Mignard de Vieux i in. Z malarzy polskich najliczniej prace (w rzeźbie i malarstwie) prezentowało nazwisko Kazimierza Mordasiewicza, który niejednokrotnie gościł u Tyszkiewiczów realizując ich prywatne zamówienia, głównie portrety.

Lista obrazów zapamiętanych przez dzieci właścicieli Landwarowa przedstawia się imponująca. Między innymi zapa-miętali oni następujące obrazy będące ozdobą ich domu: Najświętsza Maria Panna z Jezusem i św. Janem, Dama w turbanie, Portret młodzieńca, Głowa Chrystusa w cierniowej koronie, Śmierć Abla, Czterech ewangelistów, Rycerz w zbroi, Dama grająca na harfie, Złożenie Chrystusa do grobu, Madonna z kwiatkiem, Madonna z dzieciątkiem, Grupa dzieci w ogrodzie różanym i in. Było więc czym pochwalić się przed gośćmi, a przy okazji zaimponować swoją wiedzę o sztuce, ale też pochwalić się wielkimi znajomościami, pośród których nie brakło znanych przedsiębiorców i kolekcjonerów włoskich.

(Cdn.)

Liliana Narkowicz

Na zdjęciu: wieczerza w jadalni pałacowej – XII.1913.
Fot.
ze zbiorów rodziny Tyszkiewiczów

<<<Wstecz