Pamiętne wigilie

Najpiękniejsze kolędy - więzienne

Milowymi krokami zbliża się „cicha noc, święta noc”, na którą czekamy z uczuciem nieopisanej radości. Krzątaniny przedświąteczne wcale nie sprawiają trudu, a raczej przynoszą przyjemność, aby na stole wigilijnym było 12 postnych potraw, aby dzieci, które zasiądą do stołu były zadowolone z prezentów, znalezionych pod choinką, aby brzmiała kolęda, która w naszych domach znana jest od najmłodszych lat.

Jeden z programów telewizyjnych przeprowadził sondaż wśród przechodniów, ile zamierzają wydać na tegoroczne prezenty. Ktoś mówił o sumie 50 euro, ktoś o 100 euro. Pewna pani w starszym wieku nazwała sumę… 500 euro, „bo mam troje wnucząt” – powiedziała. Można sobie wyobrazić, jak się poczuły te babcie, które takich pieniędzy po prostu nie mają. Czy czasem nie przesadzamy z takim traktowaniem oczekiwania narodzin Pana, który przyszedł na ten świat w lichej stajence... I czy czasem takiego rodzaju praktyka, wsparta drogimi prezentami nie przesłania istoty samej wieczerzy wigilijnej, której największą wartością są wiara i miłość?

Zresztą, niech każdy świętuje Boże Narodzenie tak, jak mu odpowiada, jeśli sprawia to mu radość. W przededniu tych pięknych świąt przypominam sobie rozmowy z wilnianami, obecnymi i tymi rozsianymi po świecie, którzy często wspominali wigilie w jakże trudnych warunkach, bo tak los pokierował ich życiem.

Czworaki były przystanią

Nad naszą ukochaną Wilią, nieopodal Dukszt mieszkała rodzina Mickiewiczów. Była to rodzina bogata, posiadająca 60 hektarów gruntów, las, hodująca 10 krów, chlewy były pełne prosiaków. Służba pomagała w prowadzeniu domu, gdzie rosły dzieci – dwaj chłopcy i dziewczynka. Ta dziewczynka, to w przyszłości znana i lubiana nauczycielka Wileńskiej Szkoły Średniej nr 19 (dziś im. Władysława Syrokomli) Helena Mickiewiczówna-Noreikienė, która tej szkole poświęciła 50 lat swego życia.

Wigilia… Lusia, bo tak zasłużoną dla szkolnictwa polskiego nauczycielkę nazywają najbliżsi, pamięta przygotowania do niej – góry suszonych grzybów, misy tartego maku, zapach żurawin. Siadali do wigilijnego stołu razem ze służbą, każdy był obdarowany sympatycznymi drobiazgami. Potem pasterka, a nazajutrz bogaty stół z mięsiwem, „no, bo tato w tym celu zabijał prosiaka i barana oraz zapraszał sąsiadów z pobliskich gospodarstw”.

– Wszystko się to skończyło 15 marca 1945 roku. Pomiędzy akowcami a Sowietami doszło do zamieszek i właśnie na naszym podwórzu. Ojciec był oskarżony o współpracę z „wrogiem narodu”, czyli żołnierzami AK, i osądzony na 10 lat łagru, a nas tak, jak stoimy, wysiedlono – ze wzruszeniem opowiada. Matka i 14-letnia córka zamieszkały w czworakach. I to tam była ich pierwsza powojenna wigilia, na wygnaniu. Pani Mickiewiczowa z trudem dostała śledzia, z którego zrobiła trzy dania. Lusia pracowała jako służąca we młynie, więc stamtąd otrzymała nieco mąki na śliżyki i pierożki. Latem i jesienią uzbierane grzyby były wysuszone na wigilię, podobnie jak jabłka na kompot wigilijny.

– Siedziałyśmy przy starym stoliku, ja nadrabiałam miną, a mama płakała. Tato wrócił z Workuty po 10 latach, w roku 1955. Była to pierwsza radosna wieczerza. Skromna, ale z radością w sercach. Teraz ojciec płakał, gdy śpiewaliśmy kolędy. Mieszkaliśmy już przy ulicy Kalwaryjskiej, w maleńkim mieszkaniu u dziadków, więc do kościoła św. Rafała na pasterkę było niedaleko. Ale tato, człowiek czynu, po powrocie z Workuty wciąż nie mógł się odnaleźć. Ot, żeby tak mieć świniaka – często podgadywał – wspominając rasowe świnie, które hodował w majątku. Razem ze szkolną koleżanką z „Piątki” Jadwigą Ambrożewicz-Kudirko dorabiałyśmy sobie w „wojenkomacie” – sprawdzałyśmy wiedzę poborowych i określałyśmy, ile faktycznie ten chłopak ma ukończonych klas. Za zarobione pieniądze kupiłyśmy sobie zimowe płaszcze. Długo go nie nosiłam. Tato bardzo pragnął kupić prosiaka, a ponieważ pieniędzy nie było, więc zaniosłam ten płaszcz do lombardu. Tak spełniło się taty marzenie. I, o cudo, życie nasze zaczęło się poprawiać.

Pamiętam też inne wigilie. Już po studiach pracowałam jako nauczycielka, wyszłam za mąż, mieszkaliśmy w domu wielopiętrowym. I przez kilka lat niemal tradycyjnie stół wigilijny nakrywaliśmy… w sypialni, żeby sąsiedzi nie widzieli, że świętujemy religijne święto, tym bardziej że w naszym domu mieszkał też enkawudzista – wspomina pani Noreikienė.

Wigilie „Basi”

W Stawigudzie pod Olsztynem od dziesięcioleci mieszka Irena Tyman z domu Baranowska. To legendarna osobowość. Jej rodzinnym miejscem są Rekanciszki nieopodal Kolonii Wileńskiej. W czasie wojny rozpoczęła działalność jako łączniczka oddziału AK pod pseudonimem „Basia”. Brała udział w operacji „Ostra Brama”, jej praca w szpitalu polowym w Kolonii Wileńskiej – to chlubna karta w życiorysie. Wpadki, ucieczki, walka, więzienie, zarówno na Wileńszczyźnie jak też w Polsce, ból po wysiedleniu rodziców – wszystko to było jej udziałem. Mimo sędziwego wieku nadal czuje się wilnianką. Na każdym spotkaniu kaziukowym w Olsztynie do niedawna bywała, to pani Irenie zawdzięczam wiele wiadomości o nowej historii mieszkańców Kolonii Wileńskiej.

Pani Irena do dziś pamięta swoje nietypowe wigilie – w warunkach polowych czy więziennych.

– Był rok 1943, wigilię miałam razem z 6. Brygadą Partyzancką „Tońka” w folwarku Alteracja u państwa Czepulonisów, którzy przygotowali wieczerzę na 40 osób. Przywiozłam tam prezenty dla wszystkich chłopaków zrobione przez wilnianki. Były to ciepłe skarpety, rękawice, szaliki, jakieś sympatyczne drobiazgi. Najważniejsze było to, że każda paczuszka miała adresata. W latach 70. partyzant „Góral” pokazał mi karteczkę wówczas otrzymaną jako najdroższą pamiątkę z partyzantki. Po przełamaniu się opłatkiem i życzeniach spożywaliśmy kolację w ciszy i skupieniu. Ktoś zanucił kolędę, potem przyszła kolej na piosenki partyzanckie.

Drugą wigilię spędziłam w więzieniu przy Młyńskiej w Poznaniu. W celi oprócz mnie były dwie dziewczyny. Nie jadłyśmy obiadu, wszystko zostawiłyśmy na wieczór. Miałyśmy więc tylko zimne ziemniaki, chleb, porcję marmolady i gorzką kawę zbożową. Nie było ważne, co znajduje się na stole, chodzi o atmosferę tego dnia, o tęsknotę za rodziną, domem, wolnością, za lasem i po prostu przestrzenią. Gdzieś około godz. 19. rozległ się śpiew kolędy z cel męskich, dozorcy pobiegli ich uciszyć, a wówczas odezwały się cele żeńskie i tak było na przemian. Były to najpiękniejsze kolędy, jakie kiedykolwiek w życiu słyszałam. Była w nich nadzieja płynąca z narodzin Syna Bożego. 30 grudnia tegoż roku zostałam z więzienia zwolniona w następstwie amnestii i podania mojej siostry – przywoływała dawne, ciągle przechowywane w sercu dzieje Irena Tyman.

Trzecią pamiętną wigilię Irena Tyman spędziła w Domu Dziecka, gdzie pracowała jako nauczycielka. Był rok 1955, panowały rządy PRL. Mimo to pani Irena zorganizowała wigilię dla dzieci. Jedna z wychowawczyń doniosła o tym do Kuratorium w Olsztynie. Już 28 grudnia wezwano nauczycielkę do Kuratorium, gdzie usłyszała, że osoba o takich poglądach nie może być wychowawcą dzieci.

Święta klasy w domu Strużanowskich

Dom państwa Strużanowskich przeżył niejedną chwilę radosną, smutną, szlachetną, bohaterską. Gospodyni – Janina Strużanowska w czasie wojny była w konspiracji, przechowywała w swoim domu dwie rodziny żydowskie, w jej domu drukowano nielegalną gazetkę „Polska walczy”, tutaj zbierała się młodzież polska, tutaj też rodziły się najwspanialsze idee powstania Teatru Polskiego (dziś Polskie Studio Teatralne). To tutaj uczniowie z „Piątki”, gdzie uczyli się jej córka Hanna i syn Jerzy sporą gromadą siadali do wspólnego wigilijnego stołu. Też w swoistej konspiracji, przy zasłoniętych oknach.

– Nasza rodzina nie należała do rodzin zasobnych. Święta spędzaliśmy skromnie, ale zawsze z sąsiadami, którzy byli samotni. Dwanaście dań, śliżyki, kutia – to nasza wileńska tradycja, której moja mama bardzo przestrzegała. Gdy poszliśmy po wojnie do polskiej szkoły, nasz dom, przede wszystkim to pomysł mamy, stał się prawdziwą przystanią dla młodzieży. To u nas obchodzono wszelkie święta religijne i polskie narodowe. Pamiętam nasze wigilie, pamiętają je koledzy z klasy, którzy spędzali ten wieczór u nas. Wszyscy aktywnie uczestniczyli w przygotowaniach wieczerzy. Chłopcy klasowi, Jerzy Choroszewski, Antoni Pytlewicz dbali o drzewko, Heniek Krepsztul i mój brat szczelnie zasłaniali okna, by nikt nie widział, że tyle młodzieży świętuje Boże Narodzenie. Stanisław Widtmann, Janusz Żytkowski, Medard Czobot upiększali choinkę, pomagali mamie nakrywać do bardzo skromnego stołu. Ale był opłatek, były kolędy, były rozmowy, poważne i mniej poważne. Po nieprzespanej nocy już z samego rana biegliśmy truchcikiem z Szosy Niemenczyńskiej na Antokol, nie mogliśmy w tamtych czasach spóźnić się w pierwszym dniu Bożego Narodzenia, bo uczniowie szkoły polskiej byli w święta religijne na specjalnym statusie partyjnego kierownictwa szkoły. Właśnie takie skromne, ale o wielkiej wymowie świętowanie pamiętam najbardziej – opowiada Hanna Strużanowska, znana wilnianom jako wspaniały lekarz z legendarnego szpitala św. Jakuba i kontynuatorka szlachetnych zasad życiowych swej matki.

W dalekiej Syberii

Po raz trzeci w tym roku, zaledwie przed tygodniem do swego kochanego Wilna zawitała Stanisława Kociełowicz z domu Kowalewska. Mimo dojrzałego wieku jest wciąż wulkanem energii, pomysłów, nadal uważa siebie za wilniankę, która w Szczecinie jest tylko zameldowana. Jest zaangażowaną działaczką związków kombatanckich, łagierników żołnierzy AK, w wielu strukturach kombatanckich pełniła i nadal pełni kierownicze stanowiska. W środowiskach starych wiarusów jest ogromnym autorytetem. Teraz przybyła razem z kierownictwem Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy AK do kombatantów polskich na Wileńszczyźnie z darami bożonarodzeniowymi.

– Wigilia, którą najbardziej pamiętam? Miałam ich wiele, ale opowiem o niezwykłej. Był rok 1951, moim miejscem „zamieszkania” był Tajszet na Syberii, miejscem „odpoczynku” – prycza w łagrze. Zbliżało się Boże Narodzenie i jak się okazało, koleżanki więźniarki zawsze je obchodziły. Powiedziały więc, że to ja, jako nowo przybyła do łagru, mam przygotować wigilię. Pracowałyśmy w fabryce chemikaliów, więc musiałam jakoś otrzymać zwolnienie. Ale jak? Dziewczęta mówią, że należy naciąć nożem palec, żeby otrzymać zwolnienie. Byłam przerażona, ja nie potrafię tego zrobić – wykrzyknęłam. Jedna z naszych koleżanek, najodważniejsza, ciachnęła nożem palec lewej ręki. Nawet nie bardzo to skaleczenie bolało, ale zwolnienie trzydniowe otrzymałam. Wigilię zrobiłam z żywności zbieranej przez nas od kilku dni, nakryłam „stół” na pryczach, ktoś z naszych otrzymał w paczce opłatek, mieliśmy herbatę, którą podzieliliśmy się z kryminalnymi więźniarkami, bo to dla nich był największy rarytas. I śpiewałyśmy kolędy. Dołączyły do nas więźniarki z Łotwy, Niemiec, Litwy, Rosji; „Cicha noc” jest kolędą wszystkich narodów. Oczywiście bez wspomnień się nie obyło – dom rodzinny, rodzice, stół pełen smakołyków, ksiądz Lucjan Pereświet-Sołtan, nasz duchowy przywódca, który zginął w łagrze.

Potem była pierwsza po łagrach wigilia – w Szczecinie. Razem z mężem dopiero tu przyjechaliśmy, zamieszkaliśmy u brata, w maleńkim pokoju było nas czworo. Biednie było na stole, niewymownie smutno. A o północy poszliśmy na pasterkę do kościoła w dzielnicy Pogodno. Już z daleka usłyszeliśmy kolędy. I, o dziwo, brzmiały z wymową wileńską. Tak śpiewali w Wilnie, cieszyliśmy się, że zatrzymaliśmy się w mieście, gdzie wielu jest wilnian. Smutek prysnął, radość była ogromna – wspominała po latach Stanisława Kociełowicz.

Krystyna Adamowicz
Fot. archiwum

<<<Wstecz