Nostalgia za Świętami z lat dzieciństwa

Nic nie potrafi przyćmić postaci Chrystusa

– Niegdyś atmosferę Świąt Bożego Narodzenia odczuwało się i przeżywało bardziej głęboko. Oczekiwano na nie w wyciszeniu i powadze. W dobie obecnej czas wyczekiwania wypełnia zgiełk reklam, hałaśliwych jarmarków i innych hucznych, głośnych, czasami zbyt radosnych przedsięwzięć zupełnie nie kojarzących się z Adwentem i przyćmiewających dzień narodzin Bożej Dzieciny – z nutką rozczarowania i dezaprobaty w głosie stwierdza Maria Rekść, mer rejonu wileńskiego.

Według gospodyni największego na Litwie rejonu, w jej rodzinie, która mieszkała naonczas w Norwieliszkach (rejon solecznicki), czas poprzedzający narodziny Zbawiciela był wypełniony przeżyciami, żarliwą modlitwą, a przede wszystkim uczeniem się słów i melodii kolęd.

Droga donikąd

– Śpiewników z kolędami wtedy nie było i wraz z siostrami uczyłam się ich ze słów mamy. Znała ich niemało i nie tylko tych tradycyjnych – wspominała pani Maria, dodając, że w rodzinie w okresie adwentowym żadnych zabaw nie było. Mówiące skrzynki, czyli telewizory, pojawiły się znacznie później, a więc długie wieczory spędzano na rozmowach i wspomnieniach rodziców „jak to w dawnych czasach bywało…”.

– Wygląda na to, że jakieś siły usilnie pragną wypaczyć sens tych pięknych świąt. Zubożyć je do banalnej i powszedniej konsumpcji, a okres wyczekiwania na przyjście Chrystusa sprowadzić do czasu oczekiwania na prezenty – z ubolewaniem stwierdziła mer. Jest głęboko przekonana, że to droga donikąd, a ludzie na Wileńszczyźnie byli, są i będą odporni na wszelkie „nowoczesne” tendencje i nadal będą dbali o zachowanie tradycji i sensu wiary swych przodków.

Wielka radość i przeżycie

Szperając w szufladkach pamięci pani Maria przypomniała, że dla dzieci wielką radością i przeżyciem było upiększanie choinki. Ojciec przynosił ją dopiero w dniu 24 grudnia i nigdy wcześniej. Zabawki wykonywano własnoręcznie, bo innych po prostu nie było, albo na ich kupno nie było stać. Ozdoby choinkowe wykonywano przeważnie z papieru i słomy, rzadziej z szyszek. Były więc wymyślne kolorowe łańcuszki, girlandy, zabawki ze słomy – w ich wyrabianiu brylowała mama, Anastazja – wycinanki imitujące płatki śniegu, a pod spód choinki kładziono pokaźny strzęp bialutkiej waty i wyglądało na to, że zielone świerkowe drzewko osiadło na zaspie śniegu. Czasami na choinkę wieszano cukierki, ale nie było ich zbyt wiele, a jak takowych zabrakło, to ograniczano się do ich imitacji: do papierka od cukierka wkładano trochę waty, czy jeszcze coś i ten niby-słodycz wisiał, ale zbytnio nie kusił, chyba niewtajemniczonego.

Cieszył się powszechnym szacunkiem

– Śniegu w latach mego dzieciństwa nie brakowało, to teraz wypada go jak na lekarstwo. Wtedy podstawowym środkiem lokomocji były sanie, które ciągnął własnej hodowli koń. Opłatki na święto również dostarczano na sankach, zgrabniejsze z nich nazywano „kaczkami”, a przywoził je ksiądz wraz z organistą – niczym nić przędzy snuła wspomnienia rozmówczyni.

Przypomniała, że rotacji księży dokonywano rzadko i w jej pamięci utrwaliła się postać ks. Antoniego Zamena. Był wymagający, ale cieszył się powszechnym szacunkiem, bo znał wszystkich parafian. Często z nimi rozmawiał przed Mszą św., bo był wtedy taki zwyczaj, że na nabożeństwo do kościoła przychodzono o wiele wcześniej, a proboszcz wychodził na dziedziniec kościelny, by z ludźmi porozmawiać, wysłuchać ich, coś doradzić...

Gdy przyjeżdżał duszpasterz, to ojciec Antoni przywiązywał konia do płotu i dawał mu owsa. W izbie witano gościa z szacunkiem. Ustawiano się w szeregu według dostojeństwa: najpierw gospodarz, żona, no i z boczku – według wieku – dzieci. Ksiądz egzaminował ich ze znajomości pacierzy, katechizmów, a gdy „zaliczyły” sprawdzian, dobrodusznie żartował.

Przed wigilią – do łaźni

Przygotowania do świątecznej wieczerzy – to długi proces, a zaangażowana do niego była cała rodzina. Poprzedzał je wypad któregoś z rodziców do Wilna (ok. 90 km), by dokonać przedświątecznych zakupów: lepszego gatunku mąki, tłustszego śledzia, ryby.

Oczywiście, że w domu przedtem odbywało się „generalne” sprzątanie. Pewien obrazek stoi pani Marii do dziś przed oczyma: jak ojciec w glinianym garnku ręcznie ucierał mak, a nie było to zgoła łatwe zajęcie…

Przed świąteczną wieczerzą obowiązkowo trzeba było pójść do łaźni. Kurna łaźnia, czyli bez komina, była u sąsiadów i korzystała z niej cała wieś. Pierwsi z jej uroków korzystali mężczyźni. Kobiety z powodu nawału prac w kuchni przychodziły później. Nastolatkowie myli się razem z którymś z rodziców, a mniejszych „szorowano” w domowych warunkach w drewnianych bądź cynkowanych baliach lub dużych miednicach.

Opłatek traktowano z czcią

Stół świąteczny prezentował się okazale. Chociaż nie było na nim egzotycznych owoców i wymyślnych dań, ale starano się, aby na nim zmieścić tradycyjne 12 potraw. Pozorom obfitości dodawało to, że pod obrus rozkładano sporą wiązkę pachnącego siana i na miękkim, asymetrycznym podłożu wyglądało „wszystkiego dużo”. Kisiel zazwyczaj przygotowywano z owsa. Pani Maria do dziś pamięta, że nie cieszył się wzięciem, bo był niesłodki i smakował „nie za bardzo”. Był też gęsty kisiel z paczki, ten smakował bardziej. Ponadto zawsze na stole był śledź, ryba (czasem konserwy rybne), pierożki z różnym nadzieniem, śliżyki, kompot z jabłek itd. Opłatek był traktowany z czcią i kładziono go nie zwykle na talerzyk, ale przykryty serwetką. Wyłączne prawo dzielenia się nim przysługiwało ojcu.

Po wieczerzy tradycyjnie śpiewano kolędy i wtedy naprawdę czuło się atmosferę czegoś szczególnego, niepowtarzalnego i niezwykle podniosłego. Słowem, było to prawdziwe Święto Bożego Narodzenia. – Zwyczaju nocnych pasterek w naszym kościele nie było – stwierdziła pani mer.

Niezatarty ślad

Według słów pani Marii, w noc wigilijną był praktykowany zwyczaj budzenia zwierząt domowych w oborze, bo Chrystus przyszedł na świat w szopce w otoczeniu zwierząt, a więc radosną nowinę trzeba było przekazać również im. Innym obowiązkowym rytuałem było potrząsanie drzewek owocowych. Wierzono, że gdy w tę świętą noc je się „obudzi”, to urodzaj będzie zagwarantowany.

– Z wielką nostalgią i sentymentem wspominam Święta Bożego Narodzenia z lat dzieciństwa. Zostawiły one w mym życiu jasny, niezatarty ślad i naszym wspólnym zadaniem jest, żeby tę piękną tradycję zachować. Nie możemy zezwolić na odsunięcie Chrystusa na dalszy plan. Jezus jest najważniejszą postacią i tak powinno pozostać, bo nic nie potrafi przyćmić Jego światłości i wielkości – podsumowała swe wspomnienia mer. Jest pewna, że na Wileńszczyźnie, gdzie mieszkają szczególni ludzie, tak pozostanie.

– Jestem dumna, że tu się urodziłam i jestem córką tej Ziemi.

Zygmunt Żdanowicz

Na zdjęciu: „zawsze, kiedy milkniesz, aby wysłuchać, jest Boże Narodzenie. Zawsze, kiedy dajesz odrobinę nadziei tym, którzy są przytłoczeni ciężarem fizycznego, moralnego i duchowego ubóstwa, jest Boże Narodzenie” – te słowa św. Matki Teresy z Kalkuty, zdaniem mer, najpełniej oddają sens tego chrześcijańskiego święta.
Fot.
Teresa Worobiej

<<<Wstecz