Polacy z Wędziagoły (III)

Z księdzem pod jednym dachem

Na dzień dzisiejszy spośród ok. 900 mieszkańców Wędziagoły 250 otwarcie przyznaje się do polskich korzeni lub deklaruje się jako Polacy. Mozaika narodowościowa osiedla, którego ludność przed drugą wojną światową w 90 proc. stanowili Polacy, zmienia się jak w kalejdoskopie: starzy umierają, osoby młode i bardziej zaradne chętniej osiedlają się w pobliskim Kownie, okolicznych miejscowościach lub, idąc w ślady wielu rozczarowanych i zmęczonych ciągłym oczekiwaniem na lepsze czasy obywateli Litwy, po prostu uciekają za granicę…

Zachowaniu autentycznej mapy demograficznej nie służy również polityka lokalnych władz, które Wędziagołę wyznaczyły za miejsce dogodne do usytuowania mieszkań komunalnych. Jaki to ma wpływ na sytuację demograficzną, nietrudno się domyślić.

Między swemi

– W Domejkowie, Garlewie mieszkania są o wiele droższe, a tanie chałupy w Wędziagole są w sam raz dla tzw. asocjalnego elementu społeczeństwa… – Ryszard Jankowski ubolewa, że jego rodzinną wieś częstokroć zasiedlają zdegradowani moralnie, niemający trwałych korzeni ludzie znikąd.

– Chociaż w naszej wsi jest sporo Polaków, niestety, dalece nie na każdego z nich możemy liczyć. Owszem, spotykając się na ulicy miejscowi Polacy nie boją się rozmawiać po polsku, lecz gdy chodzi o sprawy ważniejsze i bardziej konkretne działania, wolą pozostać na uboczu i zachować lojalność wobec władz. Polityka zastraszania, ubezwłasnowolniania i wynaradawiania jednak zrobiła swoje. Tylko czy warto być lojalnym wobec władzy, która nas ciągle oszukuje?.. – nawiązując do ostatnich wydarzeń, mianowicie korupcyjnych działań najwyższych przedstawicieli samorządu rejonu kowieńskiego, zapytuje nasz rozmówca.

Wędziagolanie wiele razy pikietowali, składali pisma do mera rejonu Valerijusa Makūnasa alarmując go o opłakanym stanie kościoła, o innych problemach mieszkańców. Ale mera nie obchodzą problemy, udaje, że ich nie widzi.

– Makūnas nie lubi Polaków i nawet to demonstracyjnie okazuje, chociażby przez to, że nie podaje mi ręki. Ma nam za złe, że go krytykujemy za nicnieróbstwo, chociaż naprawdę nic dobrego dla mieszkańców Wędziagoły nie zrobił. To dobrze, że się za nich wreszcie wzięto, bo ta stagnacja trwałaby w nieskończoność – stwierdza po chwili namysłu działacz społeczny.

Wędziagolski Oddział Związku Polaków na Litwie obecnie zrzesza 50 członków. Należą do niego mieszkańcy Kowna, Janowa oraz innych miejscowości, którzy pochodzą z Wędziagoły. Ich rodzice-staruszkowie żyją w Wędziagole lub, niestety, już spoczywają na pobliskich cmentarzach. Polską starszyznę Wędziagoły stanowi dzisiaj zaledwie garstka ludzi, m. in.: Stanisław Waszkowicz, Jadwiga Andruszkiewicz, Jadwiga Dawidowicz, Genowefa Naruszewicz, która nie patrząc na słuszny wiek – ma 85 lat – jeszcze przychodzi do kościoła i śpiewa w chórze.

Bezprawie w każdej dziedzinie

Na Kowieńszczyźnie Polaków nie ma w samorządach. Nie działają tutaj polskie szkoły, Polacy nie mają przebicia w dziedzinie kultury, a w czasie trwania procesu reprywatyzacji ziemi zostali potraktowani nie lepiej, niż rodacy na Wileńszczyźnie. Najdobitniejszym tego przykładem jest sam Ryszard Jankowski, który przez 18 lat ubiegał się o swą ojcowiznę. Dom jego rodziców na użytek miejscowego kołchozu władze sowieckie znacjonalizowały na początku lat 50., ziemię też odebrały. Gdy zaczął się starać o ojcowiznę, okazało się, że największą przeszkodą w jej zwrocie jest… właśnie rodzicielski dom, którego własności w niezależnych sądach już wolnego, demokratycznego kraju nie zdołał udowodnić. I wcale nie trzeba się temu dziwić, wszak pretensje do zabudowań, jak też ziemi wokół nich rościł pewien pracownik wydziału regulacji rolnych. Dopiero po tym, gdy dom – rzekomo kołchozowa własność – w ciągu 3 dni w tajemniczy sposób zniknął z powierzchni ziemi, prawowitemu spadkobiercy przypadło kilka strzępów ojcowskich nadziałów.

Polskość nie na pokaz

– Mój ojciec miał podobny los: odważnie walczył za ziemię, za dom. Procesował się nawet w tamtych czasach. Ja przejąłem po nim sztafetę. W zasadzie czasy tak bardzo się nie zmieniły. Ojciec przegrał. Ja też przegrałem … – snuje rozważania Jankowski.

Aby poznać człowieka, trzeba z nim zjeść beczkę soli... Aby zrozumieć nieodpartą potrzebę i chęć działalności, docenić istotę i ogromną wartość tego, co robi dla polskości na Kowieńszczyźnie Jankowski, należy poznać pewne szczegóły jego życiorysu. Pan Ryszard jest przykładem człowieka, którego nie udało się zastraszyć, ani wstawić w ciasne ramy lojalności w imię świętego spokoju czy materialnej wygody. Jego polskość i religijność nie są na pokaz, ani dla kariery. Są to wartości wpojone od kolebki, którym, mimo zmienności losu, stara się pozostać wierny przez cały czas.

– Nie wiem dlaczego to wszystko robię... – mówi po chwili namysłu. – Ojciec czuł się skrzywdzony z powodu odebranej ziemi, wypędzenia z rodzinnego domu, tych wszystkich rzeczy, które działy się w czasach bolszewickich. Uczyłem się w wędziagolskiej litewskiej szkole, bo innych u nas nie było. Żyłem nie w swoim domu, lecz przy plebanii. Babcia, Zofia Mordasowa, matka mojej mamusi Genowefy Jankowskiej, była dzwonnikiem, więc siłą rzeczy życie rodziny zawsze toczyło się w pobliżu kościoła. Z czasem mama wyszła za mąż za ojca – szlachcica, czyli obywatela, jak się niegdyś uważało, pozbawionego przez sowietów i ziemi, i rodzinnej strzechy. Gdy został bezdomny też przytulił się do kościoła i zamieszkał na plebanii. Będąc uczniem służyłem do Mszy świętej. A wiadomo, jak w końcu lat 60. – na początku 70. – na takie sprawy patrzono. Przez cały czas byłem na muszce. Lecz ojciec powiedział: synu, idziesz do szkoły uczyć się, ale w żadnej działalności pozalekcyjnej udziału brać nie będziesz! – opowiada dzieje z niezbyt odległej epoki Jankowski.

Ojciec anioł stróż

Z powodu przekonań rodzina Jankowskich była w stałym konflikcie ze szkołą. Lecz zahartowany życiem Romuald Jankowski pewnego razu wyraził dosyć kategorycznie swoje żądania wobec szkoły: Wasza sprawa uczyć, a wychowywać syna będę sam…

Konflikt ze szkołą pogłębiło kolejne wydarzenie. Kiedy nauczycielka w szkole próbowała wyjaśnić, że wędziagolską szkołę wybudowała dobra władza radziecka, Ryszard przyniósł do szkoły książkę od księdza, w której było napisane, że ta placówka nauczania została wybudowana za czasów Smetony. Książkę natychmiast skonfiskowano, do szkoły zawitała milicja i niesfornego ucznia miano oddać pod nadzór funkcjonariuszy z tzw. pokoju nieletnich. Szybko jednak ustalono, że zabroniona książka to prezent księdza Antoniego Samińskiego z okazji ukończenia gimnazjum w 1936 roku. To właśnie księdza chciano obarczyć odpowiedzialnością za propagowanie antyradzieckiej polityki wśród dzieci, ale ten wszystkiego się wyrzekł, zaś Ryszardowi nakazał, aby innym razem kartkę z dedykacją na wszelki wypadek wyrwał.

– Po tym wypadku ojciec mi powiedział, żebym niczego się nie bał, bo ci bezbożnicy kiedyś stąd znikną. Paradoksalnie, ale w dzisiejszym gimnazjum w Wędziagole pracują jeszcze niektórzy nauczyciele z tamtych lat… – uśmiecha się. – Mój ojciec był jak anioł stróż, który mnie bronił przed szkołą. A mamusia dużo pracowała, aby niczego nie zabrakło – z wdzięcznością wspomina swoich rodziców pan Ryszard.

Życie na plebanii

Rodzina Jankowskich przez cały czas zamieszkiwała w starej plebani, a raczej w szpitalu, domku przeznaczonym dla ubogich albo sług kościelnych. Od 1948 roku, gdy reżim sowiecki oficjalnie wygonił księdza z plebanii, miejscowy duszpasterz też zamieszkał w domku dla sług.

– Tak żyliśmy pod jednym dachem – ksiądz, dzwonnicy… Od małych lat byłem obok księży, dzięki temu, że mieli bogate biblioteki, dużo czytałem. Tak naprawdę nie byłem zaangażowany w działalność antyradziecką. Po prostu czytałem takie książki, których inni nie mieli możliwości czytać. Miały one ogromny wpływ na kształtowanie moich poglądów. Razem z księżmi jedliśmy kolacje w wigilię Bożego Narodzenia, razem świętowaliśmy Wielkanoc. A własny dom, którego budowę rozpoczął mój ojciec, dopiero niedawno wykończyłem – dzieli się swoim życiem rodowity wędziagolanin.

W szkole Ryszard Jankowski nie był on ani pionierem, ani komsomolcem. Gdyby nie ojciec, być może uległby presji i uzupełnił szeregi młodzieży dojrzałej ideowo. Aczkolwiek, mimo dobrych ocen w szkole, nie zasłużył na równie dobrą charakterystykę. Wydana przez szkołę opinia zamknęła mu drogę na studia wyższe. Podczas próby złożenia dokumentów na wydział historii na Uniwersytet Wileński (historia była jego największą pasją) Jankowskiemu juniorowi dano wyraźnie do zrozumienia, że z taką przepustką ze szkoły kwalifikuje się jedynie do zawodówki. Gdzież to widziane, żeby największym autorytetem młodego człowieka był ojciec i ksiądz!?

Do wojska… na zgubę

Po ukończeniu szkoły wkrótce poszedł do wojska. Od razu został wysłany do szkoły czołgistów do Gruzji, gdzie żołnierzy poborowych ganiano jak psy. W niedługim czasie stało się jeszcze gorzej, został skierowany na służbę na granicę irańsko-sowiecką.

– W owym okresie na tych terenach już zaczynało wrzeć. Czułem, że nie jest przypadkiem, iż zostałem rzucony tak daleko. Miało to jakąś intencję, czy nie – nie wiem. Czułem jednak, że byłem wysłany na zgubę – przypomina pan Ryszard.

Gdy po wojsku wrócił na ojczyzny łono, zaczął się imać różnych fachów: tak jak ojciec robił nagrobki na wędziagolskim cmentarzu przykościelnym, a potem „wyemigrował” do Kowna, gdzie stworzył zespół muzykantów weselnych. Żyjąc w dużym mieście na dobre rozwinął swe weselne show, wprowadzając do sielankowego grania nowoczesne instrumenty, elektroniczne efekty akustyczne, angażując zawodowych muzyków, którzy chętnie schodzili z wysokich scen, aby w weekendy dorobić na zwykłym wiejskim weselu lub w restauracji. Tak intensywnie pracował do połowy lat 80., aż zdrowie zaprotestowało. Zaczął dawać o sobie znać kręgosłup, od nadmiaru leków przeciwbólowych pojawiły się inne problemy zdrowotne.

– Pan Bóg mnie uspokoił. Definitywnie rozbratałem się z życiem bohemicznym. Zachorowałem tak, że nikt nie dawał mi szans nie tylko na wyzdrowienie, ale nawet na przeżycie. Zarzuciłem wszystkie zespoły i znowu wróciłem do Wędziagoły, do starej plebanii. Ksiądz Franciszek Gaižauskas, który wówczas pełnił posługę w naszej parafii, przyjął mnie niczym syna marnotrawnego. Znowu, jak w dzieciństwie przeszedłem dookoła ołtarza na kolanach. Modliłem się i tylko to mnie uratowało. Zdarzało się, że nie mogłem dojść do kościoła, nie miałem siły przebyć całej Mszy. Ale musiałem pracować, ponieważ samochód zabił kościelnego wędziagolskiego i ksiądz bardzo potrzebował pomocy. Praca nie była trudna, lecz i ta sprawiała mi trudności. Leczyłem się przez 7 lat i modliłem się. Mam 59 lat i czuję, że Bóg mnie prowadzi – zwierza się pan Ryszard.

Irena Mikulewicz

Na zdjęciach: w rodzicielskim domu nauczycielki i działaczki społecznej Leonii Piotrowskiej jest urządzona polska biblioteka, która służy za miejsce spotkań rodaków; Ryszard Jankowski z pasją kronikarza rejestruje wszystkie wydarzenia Polaków w Wędziagole.
Fot.
Teresa Worobiej

(cdn.)

<<<Wstecz