Reprywatyzacja w państwie bananowym

W Polsce po zmianie władz zostały nagłośnione ogromne patologie w zakresie reprywatyzacji znacjonalizowanego przez komunistów mienia. Okazało się np., że w stolicy naszego zachodniego sąsiada działała przez lata mafia urzędniczo-prawnicza, która wyłudzała od miasta nieruchomości warte setki milionów złotych. Z analogicznym procederem mieliśmy do czynienia w Wilnie, o czym też swego czasu alarmowały litewskie media.

W Warszawie skala złodziejskiej reprywatyzacji miała ogromny zasięg. W proceder byli zamieszani wysocy urzędnicy stołecznego Ratusza, znani warszawscy adwokaci, a także zapewne niektórzy przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości, którzy haniebne praktyki legitymizowali albo w najlepszym przypadku patrzyli przez palce na podejrzane konszachty reprywatyzacyjne. Symbolem grabieżczej warszawskiej reprywatyzacji stała się ekskluzywna działka w centrum stolicy przy ul. Chmielnej warta 160 mln złotych, którą Ratusz oddał rekinom reprywatyzacyjnej mafii, mimo że została ona spłacona przedwojennemu właścicielowi z Danii w ramach dwustronnej umowy z lat 50-tych.

Gdy wybuchła afera ze złotą działką, okazało się, że jest ona jedynie wierzchołkiem góry lodowej, pod którym kryją się setki podobnych machinacji. Szybko, niestety, też się okazało, że aferzyści skradzione mienie np. kamienice najczęściej odsprzedawali wyspecjalizowanym w branży firmom, które przy pomocy tzw. czyścicieli kamienic usuwali z nich dotychczasowych lokatorów, a ich mieszkania sprzedawali bądź wynajmowali bogatym klientom. Sytuacja, jaką zastały nowe władze, była więc bardzo trudna, by nie powiedzieć patowa. Złodziejstwo oczywiste, ale i ślady pozamiatane.

Jaka w tej sytuacji była reakcja władz? Ano taka, jaka i przystoi przedstawicielom państwa prawa. Minister sprawiedliwości nawet nie próbował tłumaczyć się, że sytuacja prawna jest zbyt zagmatwana, a terminy przestępstw często przedawnione. Powiedział aferzystom twardo i dosadnie, że wszystkie ich złodziejstwa zostaną zbadane i rozliczone. Na tę okoliczność zostanie ustawowo powołana specjalna Komisja Weryfikacyjna o bardzo szerokich pełnomocnictwach. Będzie to działanie ekstraordynaryjne, bo i sytuacja jest ekstraordynaryjna. Członkowie Komisji (wejdą do niej przedstawiciele wszystkich parlamentarnych ugrupowań politycznych, eksperci od spraw reprywatyzacji oraz przedstawiciele stowarzyszeń walczących z patologiami reprywatyzacyjnymi) wezmą na warsztat wszystkie podejrzane sprawy ze zwrotem mienia i w uzasadnionych przypadkach będą mieli uprawnienia anulowania bezprawnych decyzji administracyjnych przywracających własność osobom nieuprawnionym. W przypadku niemożliwości odebrania ukradzionego mienia np. kamienic, które zostały odsprzedane osobom trzecim, Komisja Weryfikacyjna będzie miała prawo nakładania milionowych kar na oszustów reprywatyzacyjnych. Po administracyjnym cofnięciu nieprawnych decyzji sprawa trafi na wokandę sądu, który ostatecznie rozstrzygnie ją stosując prawo karne. Już sama zapowiedź powołania Komisji Weryfikacyjnej spowodowała, że wielu wysokich rangą urzędników i polityków nagle odzyskało pamięć i zaczęło donosić na samych siebie do instytucji odwoławczych w nadziei pozbycia się ukradzionego mienia, zanim doścignie ich wymiar sprawiedliwości.

Tak dzieje się w Warszawie. Tymczasem powróćmy do Wilna. W litewskiej stolicy największy skandal z oszustwami reprywatyzacyjnymi wybuchł po tym, gdy na prezydenta został wybrany Rolandas Paksas. Zapowiedział on prześwietlenie wszystkich „žemgrobisów” i ich ukaranie. Czołowe media pośpieszyły nawet z pomocą prezydentowi drukując dane osobowe beneficjentów złodziejskiej reprywatyzacji. Okazało się, że są to nazwiska znanych polityków, wysokich rangą urzędników państwowych, prokuratorów, pracowników regulacji rolnych, mierniczych i w końcu zwykłych złodziei. Przez kilka tygodni sprawa była na wokandzie publicznej, potem ukręcono jej głowę. Gigantyczna afera zdechła, nikomu włos z głowy nie spadł. Sam zgłosiłem do STT pewnego szczególnie ordynarnego złodzieja – mierniczego. Po kilku tygodniach wezwano mnie do siedziby STT, gdzie owszem potwierdzono zasadność mojego zawiadomienia. Mierniczy rzeczywiście ukradł nie jedną i nie dwie działki najatrakcyjniejszej ziemi pod Wilnem, ale cóż z tego, kiedy zdążył już albo je sprzedać, albo przepisać na krewnych. Albo – cóż za pech – minął już okres przedawnienia tego rodzaju przestępstwa, powiadomił mnie z zafrasowaną miną agent naszych służb walczących z korupcją urzędników.

Jeżeli mówimy o symbolach złodziejskiej reprywatyzacji i warszawskiej działce przy ul. Chmielnej, to w Wilnie w tym kontekście powinniśmy wspomnieć sprawę bezprawnego zagarnięcia przez Stowarzyszenie Litewskich Inżynierów pofranciszkańskiego klasztoru w samym sercu litewskiej stolicy. Złodziejstwo byłoby skonsumowane, gdyby nie samo-zaparcie ojców franciszkanów, którzy przez osiem lat w litewskich sądach walczyli o sprawiedliwość. W końcu Temida musiała ulec i zabrać złodziejom ukradzione. Intruzi, którzy próbowali zagarnąć wart dziesiątek milionów majątek, oczywiście nie tylko, że nie zostali ukarani, ale nawet nie napiętnowani. Media napiętnowały natomiast... franciszkanów za to, że śmieli upomnieć się o swoje. Swego, nawiasem mówiąc, franciszkanie nie odzyskali do dzisiaj, bo teraz w roli intruza wystąpiło samo państwo, które przywłaszczyło nie swoje i bezprawnie zwleka ze zwrotem klasztoru prawowitym właścicielom.

Litwa i Polska po okresie transformacji zderzyły się z bardzo podobnymi problemami, jeżeli chodzi o reprywatyzację mienia zagrabionego przez komunistów. W jednym i drugim państwie proceder opanowała mafia w białych kołnierzykach. Polska wypowiedziała wojnę tej mafii, Litwa zachowała się jak państwo bananowe.

Tadeusz Andrzejewski

<<<Wstecz